Podobno w każdym samolocie latającym między afrykańskimi stolicami podróżuje przynajmniej jeden pasażer z paszportem Państwa Środka. Do Afryki jadą robotnicy, nauczyciele, lekarze i inżynierowie, ciągną dyplomaci, poważni biznesmeni i ludzie interesu mniejszego kalibru, którzy marzą o założeniu sklepiku gdzieś w Ugandzie. Ostatnio na kontynencie osiedliło się już ponad milion Chińczyków, w Algierii pracuje ich 50 tys., w Angoli nawet 100 tys., w Nigerii mieszka więcej Chińczyków niż Brytyjczyków w czasach kolonialnych. Fala płynie wartko, a ruszyła ledwie kilkanaście lat temu.
Zaczęło się w maju 1996 r., kiedy na tourneé po zaniedbanej przez Zachód Afryce wybrał się chiński gensek Jiang Zemin. W Addis Abebie zapowiedział przywódcom kontynentu, zgromadzonym na szczycie Organizacji Jedności Afrykańskiej, że lada moment na zakupy do Afryki przyjadą chińskie firmy państwowe – jeśli bogacące się Państwo Środka jest fabryką globu, niech Afryka będzie jego spiżarnią, stąd będą pochodzić surowce, które Chińczycy przerobią na gotowe produkty i wyślą w świat. – Chiny wpadły na bardzo prosty pomysł: postanowiły kupować bogactwa naturalne u producentów, a nie za pośrednictwem Londyńskiej Giełdy Metali, która dyktuje światowe ceny minerałów – tłumaczy Richard Dowden, dyrektor Królewskiego Towarzystwa Afrykańskiego z siedzibą w Londynie.
Chińszczyzna z colą
W Addis Abebie i kilku innych stolicach Jiang Zemin przedstawił nadal aktualne zasady chińskiej obecności. Oprócz handlu, w zamian za koncesje wydobywcze oraz prawo wykupu kopalń czy roponośnych działek, Chiny darowują długi, niosą pomoc i prowadzą wielkie inwestycje, budują tamy, szkoły, szpitale i pałace prezydenckie, remontują zniszczone drogi, mosty, koleje i porty.