Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Realizm zwycięża magię

Ameryka Łacińska: laboratorium jutra

Hugo Chavez podczas wizyty w slumsach Caracas Hugo Chavez podczas wizyty w slumsach Caracas EAST NEWS
Wjny gangów w Meksyku czy zielona rewolucja w Kolumbii – o Ameryce Łacińskiej wciąż głośno. Gdy reszta świata zamarła w pokryzysowym bezruchu, tam rzeczywistość nie zwalnia.
Rocinha, największa fawela w BrazyliiZUMA PRESS/Forum Rocinha, największa fawela w Brazylii
Akcja policji w Ciudad JuarezEAST NEWS Akcja policji w Ciudad Juarez
Dane: MFW, Bank Światowy, CIA Factbook, PKB PPPMS/Polityka Dane: MFW, Bank Światowy, CIA Factbook, PKB PPP
MeksykJR/Polityka Meksyk

Salsa, tequila, karnawał, Guevara, telenowela, Macondo, mańana, kokaina, Shakira... – każdy, spytany o pierwsze skojarzenie z Ameryką Łacińską, wskazałby coś zupełnie innego. Ale dzisiaj świat patrzy na ten kontynent nie tylko ze względu na bogactwo jego kultury, cel fascynujących podróży czy okrucieństwa tyranów. W Ameryce Łacińskiej od ponad dekady dzieją się rzeczy niezwykłe. Ryszard Kapuściński mówił, że ten region jest laboratorium przyszłości świata. Dziś eksperyment latynoamerykański wchodzi w kolejną ważną fazę.

Ameryka Łacińska wrze i kipi. W polityce szuka własnej drogi, niezależnej od potężnego sąsiada z północy. W ekonomii próbuje pogodzić wzrost gospodarczy ze sprawiedliwością społeczną, rozwijać się w taki sposób, by zmniejszyć obszary biedy na kontynencie. W Ameryce Południowej te pytania, zasadnicze dla naszego czasu, stawiano sobie już przed globalnym kryzysem i wcześniej zaczęto znajdować na nie odpowiedzi. Niektóre z tych eksperymentów budzą entuzjazm, inne wywołują kontrowersje. Jednego tamtejszej polityce nie można jednak zarzucić: bezczynności.

Od końca lat 90. wyborcy w Ameryce Łacińskiej zaczęli dawać zielone światło lewicującym reformatorom, głoszącym krytykę neoliberalizmu i amerykańskiej dominacji. Każdy z tych nowych przywódców próbował na swój sposób i z różnym powodzeniem prowadzić politykę, której beneficjentami są ludzie ubodzy. Bo Ameryka Łacińska to region ludzi biednych i wielkich kontrastów między tymi, którzy mają wszystko, a tymi, którzy nie mają nic. Nowi liderzy opierają się Wujowi Samowi, który zawsze rozdawał karty w ich okolicy. Takie wiatry jeszcze w Ameryce Łacińskiej nie wiały.

Mesjasz z Caracas

Centralną postacią lewicowej fali jest Hugo Chavez. Były pułkownik, któremu nie udał się zamach stanu w 1992 r., odsiedział swoją karę w więzieniu, a sześć lat później wygrał wybory. Społeczeństwo Wenezueli należało do najbardziej nierównych w regionie, zyski z czarnego złota, czyli ropy naftowej, rozkradały od kilku dekad biurokracje dwóch rządzących na przemian partii. Po zwycięstwie Chavez ogłosił rewolucję boliwariańską i zamiar zbudowania socjalizmu XXI w. Jego zapleczem politycznym stała się biedota, ludzie ze slumsów, prowincji i mniejszości etniczne, z których głosem w polityce nikt wcześniej się nie liczył. Rządy Chaveza to czas politycznego przebudzenia tych grup.

Dzięki zwyżce cen ropy przez kilka lat Chavez realizował swoją ideé fixe, poprawy losu biedoty. Ruszyły wielkie programy pomocy społecznej, zwane misjami. W slumsach zbudowano przychodnie, mieszkańcy dzielnic nędzy po raz pierwszy mieli bezpośredni dostęp do lekarza. Stworzono tzw. szkoły boliwariańskie, w których dzieci dostają bezpłatne posiłki i mają opiekę do wieczora. Do szkół poszli analfabeci i ludzie mający wykształcenie na poziomie kilku klas. Powstała sieć sklepów dla najbiedniejszych – z dotowaną przez rząd żywnością – i bezpłatne stołówki dla ludzi, których nie stać na jedzenie. Biedni zaczęli upatrywać w Chavezie politycznego mesjasza. W domach w slumsach zawisły jego portrety, a wielu biedaków nie da powiedzieć o wodzu złego słowa.

Równocześnie Chavez wprowadził ograniczenia dla biznesu, m.in. rząd decyduje o kursie wymiany walut – w ten sposób kontroluje przedsiębiorstwa zajmujące się eksportem i importem. Ludzie w Caracas nie narzekają na niedostatek jedzenia czy innych dóbr, lecz na stan bezpieczeństwa na ulicach. Napady, gwałty czy zabójstwa są tam codziennością. Stolica – zwłaszcza po zmroku – stała się najniebezpieczniejszą metropolią regionu. Liczba zabójstw i napadów przewyższa statystyki z Săo Paulo, Rio de Janeiro, Meksyku czy Bogoty. By odwrócić uwagę od porażek własnej rewolucji, Chavez ekshumował niedawno bohatera narodowego Simona Bolivara – jak twierdzi, by sprawdzić, czy nie został otruty przez „sługusów imperializmu”, Kolumbijczyków.

Chavez, czyli boa

Rok temu grupa intelektualistów, którzy od początku byli ideologami rewolucji boliwariańskiej i socjalizmu XXI w., przedstawiła fundamentalną krytykę dekady Chaveza. Zarzucili mu trwonienie pieniędzy, brak pomysłu na konkurencyjny wobec neoliberalizmu kurs gospodarczy; niezdolność przełamania monokultury naftowej kraju – bo kiedy ceny ropy spadły, kraj znalazł się w poważnych tarapatach. Oskarżali go o jedynowładztwo i tłumienie krytyki. Zausznicy wodza zareagowali na krytykę furią; niektórzy z intelektualistów popadli w niełaskę; ogólnie – krytykę zignorowano.

Niebezpieczeństwem rządów Chaveza jest powstanie nowego typu władzy autorytarnej utrzymującej demokratyczną fasadę. Bo – z jednym wyjątkiem – Chavez naprawdę wygrał wszystkie wybory i plebiscyty. Nawet opozycjoniści, z którymi wielokrotnie rozmawiałem w Caracas, przyznają, że poparcie dla niego jest autentyczne, głosowania pod okiem obserwatorów międzynarodowych nie były fałszowane. A zarazem Chavez rządzi metodami autokratycznymi, co dostrzegają również niektórzy z jego zwolenników. Z podsycanego z premedytacją konfliktu między biednymi a klasą średnią i bogatymi czyni narzędzie sprawowania władzy.

Znany opozycjonista Tulio Hernandez mówi o Chavezie tak: – Dyktatura to kobra. Chavez to boa. Kobra atakuje nagle i zabija gwałtownie. Boa powoli okrąża ofiarę, usypiając jej czujność. W końcu ją udusi i nie zostawi śladu. Opozycja nie ma jednak pomysłu na przełamanie monopolu wodza. Jej strategią w czasie wyborów prezydenckich było licytowanie się z Chavezem na obietnice i jednoczesne zarzucanie mu populizmu. Próbą sił będą wybory do parlamentu we wrześniu – opozycja liczy, że zdobędzie około połowy mandatów. – Jak nikt przed nim, Chavez postawił w centrum polityki kwestię biedy – przyznaje najinteligentniejszy z jego krytyków Teodoro Petkoff, niegdyś partyzant, obecnie redaktor opozycyjnej gazety. Nikt w Wenezueli nie zdobędzie władzy bez oferty złożonej biedocie, która wiele zawdzięcza Chavezowi.

Awangardą lewicowej fali są w niektórych krajach regionu rdzenni mieszkańcy Ameryki. Akurat w Wenezueli pozostają mniejszością, za to w Boliwii stanowią większość. W kilku innych krajach, m.in. w Ekwadorze, Paragwaju i Meksyku, Indianie nadają siłę ruchom na rzecz zmian. W Meksyku wywołali powstanie, dające początek pospolitemu ruszeniu przeciw polityce neoliberalnej. W Ekwadorze za pomocą sprawnie zorganizowanych protestów, strajków i blokad obalili w ostatnich dwóch dekadach kilka rządów. Równie skuteczni byli Indianie w Boliwii, którzy po kilku kryzysach i obaleniu dwóch prezydentów doprowadzili w 2005 r. do wyboru własnego kandydata – Evo Moralesa, metysa identyfikującego się z ludem Aymara.

Pod naciskiem indiańskich wspólnot większość krajów Ameryki Łacińskiej zapisała w swoich konstytucjach, że są społeczeństwami wieloetnicznymi i wielokulturowymi. Kosmologia Indian przywiązuje wagę do życia w harmonii z naturą i, co za tym idzie, poszanowania środowiska. Protesty Indian przeciwko niszczeniu przez koncerny międzynarodowe lasów, zatruwaniu wody i ziemi substancjami toksycznymi są tyleż zrozumiałe, co godne wsparcia.

„Nowa fala indygenizmu, powrotu do indiańskiej tradycji i wartości, ma jednak swoje ograniczenia – ostrzega Maurice Lemoine, redaktor lewicowego „Le Monde Diplomatique”. – Słuszne roszczenia mniejszości indiańskiej przekształcają się czasem w żądania nieuzasadnionych przywilejów i nieracjonalne wizje powrotu do czasów sprzed Kolumba. Ruch indiański może być bardzo konserwatywny, separatystyczny, skoncentrowany na interesach partykularnych i przez to niezdolny do przeciwstawienia się neoliberalnej polityce gospodarczej”.

Byli partyzanci, są narkobaronowie

Kolumbia jest najważniejszym amerykańskim sojusznikiem w regionie. Anty-Wenezuelą. Rząd niemal wiernopoddańczo miłuje Wielkiego Brata z Północy. Malarz i grafficiarz Jorge Olave z Bogoty mówi: – Jesteśmy dziś republiką bananową Stanów Zjednoczonych. Na mocy niedawnego porozumienia siedem baz wojskowych w Kolumbii mają zająć żołnierze z USA. Dla Amerykanów, po wyrzuceniu ich z Ekwadoru, Kolumbia to przyczółek wywiadowczy i wojskowy w regionie. Wielu Kolumbijczykom, nawet tym, którzy popierają prawicowy rząd, układ z USA się nie podoba. – Do niektórych baz nasi wojskowi nie będą mieli wstępu – mówi działaczka społeczna, która woli, by jej nie cytować z nazwiska. – Czy to układ partnerski?

Amerykanie we współpracy z kolejnymi rządami prowadzili w Kolumbii wojnę z narkobiznesem, bo głównym rynkiem zbytu produkowanej tu kokainy są właśnie USA. Jednak przy okazji narkowojny wpływają na polityczne losy kraju i regionu. Jeszcze w czasach, gdy komunistyczna niegdyś partyzantka FARC nie zajmowała się narkobiznesem tak jak dziś, Amerykanie i kolumbijskie rządy wykorzystywały walkę z narkobaronami do rozbijania zbrojnej opozycji. Ustępujący właśnie prezydent Alvaro Uribe, oddany aliant Waszyngtonu, był kiedyś na liście amerykańskiego wywiadu wojskowego jako polityk siedzący w kieszeni Pablo Escobara, najsłynniejszego w dziejach narkobarona. Gdy jednak w sąsiedniej Wenezueli nie powiódł się pucz przeciwko Chavezowi, Uribe okazał się potrzebny i dla USA wyrósł na głównego sojusznika na kontynencie.

Mogiły po Uribe

Historia jego ośmioletnich rządów jest nieporównanie bardziej złożona, niż się zwykle przedstawia w mediach głównego nurtu. Istotnie, Uribe osłabił partyzantkę FARC, która nie ma dziś żadnych idei prócz apetytu na pieniądze z produkcji narkotyków. Doprowadził do częściowej demobilizacji prawicowych oddziałów paramilitares, jednak wielu wraca do narkoband pod zmienionymi nazwami: Los Rastrojas, Los Paisas, Los Urabenas... Wieśniacy z Tierralta w prowincji Cordoba mówią, że bywa gorzej niż kiedyś. Ludzie znikają, są zabijani. – Kiedyś – opowiada jeden z chłopów – wiadomo było, która z grup zbrojnych przychodzi do wsi i czego chce: FARC, paramilitares, ELN... Dziś mamy do czynienia z wrogiem bez twarzy. Żyjemy w strachu.

W wojnie z narkobiznesem rząd Uribe robił zwykle krok naprzód i dwa do tyłu. Osłabiał formacje zbrojne uwikłane w narkobiznes, ale z drugiej strony na wielką skalę zatruł środowisko, niszcząc chemicznie uprawy koki. Skąpił na programy wspierające wieśniaków, żeby mogli przekwalifikować się na inne uprawy lub hodowle. Ostatnio przywrócono w konstytucji penalizację posiadania nawet niewielkiej ilości narkotyków, co od lat było w Kolumbii dozwolone. – Ludzie na świecie zajmujący się kampaniami na rzecz zmiany represyjnej polityki narkotykowej załamali ręce – mówi Daniel Mejia, współpracujący w tej sprawie z Open Society Institute George’a Sorosa.

Półtora roku temu Kolumbią wstrząsnęło ujawnienie zbrodni, która wciąż czeka na osądzenie i polityczne konsekwencje. Ze slumsów wielkich miast zaczęli znikać młodzi ludzie – ich liczba jest przedmiotem sporu i waha się od 1,5 do 3 tys. Uprowadzano ich albo kuszono wyjazdem w inny region kraju, fałszywymi ofertami pracy, a następnie zabijano. Krótko po zniknięciach zwłoki odnajdowano w zbiorowych mogiłach zabitych rzekomo w walkach z wojskiem partyzantów FARC. W ten sposób ucieleśniła się idea wojny z terroryzmem w wersji kolumbijskiej – wojsko demonstrowało „sukcesy” w walce z „narkoterrorystami”. Nikt z mocodawców nie został skazany, brakuje dowodów. Zbrodnia powinna stać się wkrótce przedmiotem debaty na forum międzynarodowym; wysłannik ONZ napisał już raport w tej sprawie.

Uribe to brat bliźniak Chaveza – mówi pół żartem, pół serio Daniel Coronell, znany dziennikarz, któremu kilka lat temu groziła śmierć z ręki przyjaciół prezydenta (dzięki pomocy Komitetu Ochrony Dziennikarzy z Nowego Jorku na dwa lata wyjechał do USA). Chavez i Uribe odwołują się do skrajnie różnych ideologii, jeden lewicy, drugi prawicy, jednak łączy ich apetyt na władzę i populizm. A dzielą rebelianci z FARC. Uribe twierdzi, że Chavez ukrywa ich na swoim terytorium. Oskarża Chaveza, ten obraża się i zrywa stosunki z Kolumbią. Ośmioletnie rządy Uribe dobiegły końca. Czy jego następca Juan Manuel Santos pójdzie tą samą drogą? Wiele wskazuje, że tak. Niektórzy komentatorzy wieszczą „uribizm” bez Uribe.

 

 

Klinika w faweli

Brazylia nie była championem mundialu, za to w przezwyciężaniu bolączek społecznych idzie jej zaskakująco dobrze. W dalszym ciągu jest to kraj, w którym co najmniej jedna trzecia mieszkańców żyje w biedzie, którym wstrząsają wojny gangów, tysiące bezdomnych dzieci śpią na ulicach, a do chłopów bez ziemi strzelają prywatne policje latyfundystów. Równocześnie od 8 lat władze publiczne wydają pokaźne sumy na szkoły, świetlice, tereny rekreacyjne, bezpośrednią pomoc dla najbiedniejszych. Kołami zamachowymi gospodarki są tu uprawy soi i trzciny cukrowej, produkcja wołowiny, tekstyliów i samochodów; wydobywanie żelaza, boksytów, złota i drogich kamieni.

Są miasta, zazwyczaj małe i średniej wielkości, które dzięki dochodom z eksportu jednej rośliny, np. trzciny lub soi, mają pełne zatrudnienie, służbę zdrowia jakości europejskiej, a poziom przestępczości tak niski jak w Szwajcarii. Stany Săo Paulo i Rio de Janeiro przeżywają prosperity dzięki odkrytym kilka lat temu u wybrzeży złożom ropy. Część dochodów z ropy wydaje się na usuwanie społecznych nierówności – często sensowniej, niż robi to opływająca w czarne złoto Wenezuela. W największej faweli w regionie, Rocinha w Rio de Janeiro (100 tys. ludzi), odwiedziłem imponująco wyposażoną klinikę. Pieniądze wyłożyły władze stanowe, kliniką zarządza organizacja pozarządowa Viva Rio. Dostęp dla każdego – bezpłatny. Są lekarze pierwszej potrzeby i specjaliści: od dentysty po psychiatrę; można zrobić większość badań i analiz, nie robią tu tylko operacji.

Brazylia jest krajem wielu rekordów: są tu najbardziej zielone na świecie miasta i takie, które mają najwyższe wskaźniki rozwoju (HDI) w regionie. Brazylia ściga się z innymi krajami w produkcji energii słonecznej i recyklingu. Programem Bolsa Familia ustępujący w tym roku prezydent Luiz Inacio Lula da Silva objął 45 mln biednych. Podniósł płacę minimalną, kredyty stały się bardziej dostępne dla biednych. To rozdawnictwo, jakby rzekli neoliberałowie, wspiera moce produkcyjne, stymuluje popyt w ogromnych grupach biedoty, nie wypycha milionów dzieci do pracy. Gospodarka kraju wzrośnie w tym roku o 7 proc.

W Brazylii można znaleźć wiele „ale”, bo lista wyzwań, z jakimi mierzy się ten kraj wielkości kontynentu, jest nieskończona. Ekolodzy zwracają uwagę, że ekstensywne uprawy dewastują środowisko. Obrońcy praw człowieka – że koncentracja ziemi pod uprawy pozbawia pracy i środków do życia drobnych rolników i nielegalnie osiedlonych chłopów bez ziemi. Notorycznie łamie się prawa pracownicze – w sieciach handlowych i na plantacjach; wciąż istnieje zjawisko niewolnictwa za długi. Mimo tych dramatów opowieść o Brazylii pod rządami Luli zawiera sporo fragmentów optymistycznych.

Pokonać machismo

W tradycyjnie katolickiej Ameryce Łacińskiej od paru lat wieją wiatry zmian w obyczajach i kulturze. Argentyna uchwaliła właśnie ustawę dopuszczającą małżeństwa jednopłciowe. W ostatnich dniach gorąca dyskusja toczyła się nie tylko w kongresie, ale i na ulicach Buenos Aires, gdzie przeciwników zmobilizował Kościół katolicki. W Urugwaju pary homoseksualne mogą adoptować dzieci. W Meksyku prawo o związkach partnerskich leży w kompetencji stanów: są legalne jak na razie tylko w stolicy. Burzliwe debaty w tej sprawie toczą się w Brazylii. W niektórych stanach partnerzy lub partnerki mogą wspólnie płacić podatki, objąć drugą osobę ubezpieczeniem zdrowotnym i opiekować się jego lub jej dziećmi. W Brazylii już dekadę temu wprowadzono w wielu stanach prawo zakazujące dyskryminacji ze względu na orientację seksualną, m.in. w miejscu pracy. Stowarzyszenia LGBT odnotowują jednak kilkadziesiąt morderstw rocznie, których tłem jest homofobia.

Ameryka Łacińska zaczyna przezwyciężać silną w regionie kulturę machismo. Wiele pisano o tym po wyborze Michelle Bachelet na prezydentkę Chile, a potem po wyborze Cristiny Fernandez w Argentynie. – Nie należy jednak zapominać, że to wciąż region, w którym plagami są machismo, przemoc domowa, kobietobójstwo – mówi Elizabeth Castillo, kolumbijska badaczka i działaczka, która zajmuje się pomocą dla ofiar przemocy; napisała książkę o kobietobójstwach w swoim kraju. O kobietobójstwie mówimy, gdy zabójstwo poprzedzają specyficzne okoliczności: przemoc domowa, brak reakcji policji i wymiaru sprawiedliwości na doniesienia o tejże przemocy, wreszcie – bagatelizowanie morderstwa po jego popełnieniu, określanie go jako zbrodni na tle uczuciowym (crimen pasional), ot, para pobiła się i pech sprawił, że w wyniku bójki kobieta zmarła. Zdarza się, że sądy dają domowym zabójcom kobiet niewielkie wyroki, a nawet ich uniewinniają.

Być może jesienią tego roku pierwszą prezydentkę w swoich dziejach będzie miała Brazylia: Dilmę Rousseff, obecnie szefową gabinetu Luli. Sporą popularnością cieszy się kandydatka zielonych Marina Silva, która odeszła z rządu w proteście przeciwko niektórym projektom rozwoju w interiorze kraju, prowadzącym – jej zdaniem – do dewastacji środowiska. Sympatia dla Mariny, jak o niej poufale mówią Brazylijczycy – szacowana według ostatnich sondaży na kilkanaście procent poparcia, może zaskakiwać, bo zieloni to nisza – ale zarazem jest jednym z przykładów na to, że Ameryka Łacińska „zieleni się”. Kilkoro znajomych z Rio de Janeiro mówiło mi, że gdyby ich miasto było całą Brazylią, Marina zwycięstwo miałaby w kieszeni. W Kolumbii kandydat zielonych Anatas Mockus dotarł do drugiej tury wyborów prezydenckich. Przegrał, ale wielu wierzy, że posiał ziarna, które zakiełkują za kilka lat.

Teatr przemocy

Optymistyczne akcenty opowieści o regionie psują wieści z Meksyku. Ostatnich pięć lat to eksplozja przemocy, nienotowanej tam nawet w czasach głębokich kryzysów, kiedy przestępczość zawsze rosła. Tylko w lipcu w Ciudad Juarez przy granicy z USA zginęły 303 osoby. Meksyk ogarnęła wojna gangów narkotykowych, a liczba zabójstw wzrosła pięciokrotnie. Giną członkowie walczących ze sobą karteli, ci, którzy ośmielili się im sprzeciwić, oraz ci, którzy dzielili się wiedzą na ich temat z wymiarem sprawiedliwości. Pod koniec lipca w meksykańskiej wojnie narkotykowej po raz pierwszy użyto samochodu pułapki – w zamachu w Ciudad Juarez zginęły trzy osoby.

Najwięcej zabójstw notują stany Chihuahua, Sinaloa, Durango i Guerrero. Ten ostatni jest celem podróży wypoczynkowych Meksykanów i cudzoziemców. Ulice kurortu Acapulco stały się teatrem egzekucji. Masakry 17 osób w mieście Torreon, do której doszło trzy tygodnie temu, dokonali skazańcy z pobliskiego więzienia, zwolnieni na czas egzekucji i uzbrojeni w tym celu przez dyrektora zakładu. W Meksyku dzieje się niemal to samo co w Kolumbii w latach 80., kiedy Pablo Escobar wypowiedział wojnę państwu. Dziś mówi się o kolumbizacji Meksyku. Na tym samym tle rośnie liczba zabójstw w Gwatemali, Hondurasie i Salwadorze.

Meksykańscy eksperci sugerują, że jedną z przyczyn narkowojny jest przyciśnięcie narkobaronów w Kolumbii, co zmniejszyło liczbę szlaków przemytu do USA. Kartele z Meksyku, które wcześniej negocjowały między sobą podział szlaków, teraz toczą o nie wojny. W wojnę między nimi wkroczył rząd – i tu otwiera się pole dla politycznych hipotez. Czy wojna z narkoświatem miała dać rządowi Felipe Carlderona legitymację i aprobatę po wyborach 2006 r., na których wyniku położył się cień podejrzenia o fałszerstwo? Państwo stało się kolejnym aktorem wojny i naruszyło równowagę sił. Do tego dochodzą podejrzenia o bardziej gorliwą walkę z jednymi kartelami i oszczędzanie innych.

Yes, they can

W politycznych bataliach Latynosi przeciwstawiają się Wujowi Samowi, Chavez potrafił nazwać prezydenta Busha diabłem, jednak poza wielką polityką aż trzy czwarte mieszkańców regionu ma pozytywny obraz USA. W Stany zapatrzeni są częściej ludzie młodzi – ten pozytywny wizerunek Ameryka w sporej mierze zawdzięcza dziś Barackowi Obamie. Miliony biednych, których zajmuje walka o codzienne przeżycie – a o ideowych i ekonomicznych dyskusjach nie mają pojęcia – nadal upatrują nadziei na lepsze życie w przedostaniu się przez pilnie strzeżoną granicę Stanów.

Bohaterka powieści „Paraiso Travel” kolumbijskiego pisarza Jorgé Franco – przedstawiciela pokolenia postMacondo, które odrzuciło realizm magiczny i stworzyło własny realizm, brutalistyczny – wyraża marzenia milionów Latynosów prących na Północ: „Opowiadała o wszystkim tak, jakby tu wcześniej była i przygotowała nasz przyjazd: jasne mieszkanie z widokiem na rzekę i Statuę Wolności, na wysokim piętrze z tarasem, na którym jest mały ogródek i dwa krzesła, żeby sobie siadać i patrzeć na zachód słońca w Nowym Jorku”. Rzeczywistość okazała się taka jak zawsze: „prawdziwy pokój wyglądał jak loch, wynajęliśmy go za resztę pieniędzy, a zdecydowaliśmy się, bo nie było innego wyboru...”.

Nie lepiej zatem zostać i zmieniać poturbowane przez dzieje, nieraz nieznośne i beznadziejne, ale jednak swojskie Macondo z powieści Gabriela Garcii Marqueza, mityczną krainę-metaforę kontynentu? Ameryka Łacińska ma dzisiaj – chyba jak nigdy wcześniej w historii – szansę wyrwania się z zaklętego kręgu tyranii i buntów przeciwko nim. Ten zaklęty krąg hamował rozwój, a miliony biednych skazywał na ucieczkę albo trwanie w nędzy i beznadziei. Stany Zjednoczone, zajęte zmaganiami o swoją pozycję globalną, lekko Amerykę Łacińską „odpuściły”. A latynoskie elity, które pilnowały status quo w regionie, uległy pod naporem wzbierającej fali społecznych rewindykacji. Bo nieobecni do tej pory w życiu politycznym obudzili się i upomnieli o swoje prawa – to część szerszego, globalnego przebudzenia grup społecznych nieobecnych dotychczas na scenie dziejów. Upomnieli się z dobrym skutkiem, pokazując ludziom z innych części globu, którzy być może mają mniej szczęścia lub determinacji, że „inny świat jest możliwy”.

Koniec Historii raz jeszcze? Właśnie tu, w Ameryce Łacińskiej? Odtrąbienie zwycięstwa byłoby i przedwczesne, i bezpodstawne, trochę śmieszne. Nawet Europa, mająca nieporównanie mniej do zrobienia, by jej obywatelom żyło się lepiej, nie powinna zasypiać, bo wczorajsze kłopoty innych jutro mogą stać się jej kłopotami. Lekcja Ameryki Łacińskiej polega na tym, że w niektórych jej częściach coraz więcej ludzi korzysta z dobrodziejstw modernizacji i dobrej koniunktury. Że tu i ówdzie próby inkluzji wcześniej wykluczonych przynoszą efekty. A chyba przede wszystkim na tym, że zachowawcza postawa w stylu „świat jest, jaki jest, tak już musi być, nic nie da się zrobić”, na dobre wylądowała tu na śmietniku historii i idei. Hasło „Yes, we can” chyba lepiej niż do Stanów Zjednoczonych pasuje dziś do ducha odnowy i nadziei w Ameryce Łacińskiej.

 

Autor jest dziennikarzem „Gazety Wyborczej”.

Polityka 32.2010 (2768) z dnia 07.08.2010; Dossier; s. 76
Oryginalny tytuł tekstu: "Realizm zwycięża magię"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną