Francuski Senat niemal jednomyślnie zaaprobował ustawę zakazującej chodzić w nikabie w miejscach publicznych. Wcześniej większością głosów zaaprobowała ją niższa izba parlamentu. Przeciw była lewica, ale lewica jest dziś we Francji w defensywie. Projekt ustawy zgłosiła rządząca partia centroprawicowa UMP, partia obecnego prezydenta. Prezydent Sarkozy może uważać, że to jego kolejne zwycięstwo w walce o „wartości francuskie” – rozdział państwa od religii, równość płci, braterstwo ludzi.
Z pewnością też ustawa podoba się wielu obywatelom. I zapewne trybunał konstytucyjny nie uzna jej za sprzeczną z ustawą zasadniczą Republiki Francuskiej – autorzy ustawy napisali ją tak, by konstytucjonaliści nie mieli się do czego przyczepić.
A jednak zwycięstwo Sarkozy’ego jest pyrrusowe. Zakaz nikabu to kolejna wiadomość z Francji, która budzi ostre kontrowersje międzynarodowe. Oczywiście przede wszystkim wśród tych muzułmanów, którzy uważają się za obrońców tradycji i tożsamości muzułmańskiej, choć w samej Francji są też muzułmanie, a ściślej muzułmanki, popierający zakaz, bo ich zdaniem nikab jest przejawem dyskryminacji kobiet.
Po drugie wśród działaczy praw człowieka. Trudno obronić zakaz z tej perspektywy. Człowiek ma prawo ubierać się, jak chce, przejawiać publicznie swoje przekonania, także religijne, i także przy pomocy znaków zewnętrznych – w ramach obowiązującego prawa.
Po trzecie wśród liberałów. To absurd, by państwo nakazywało obywatelom, co mają nosić, a czego nie.
Po czwarte wśród tych, którzy pamiętają model anglosaski, który pozostawia ludziom jak najwięcej swobody, także muzułmanom, którzy w Królestwie noszą się, modlą i żyją jak chcą, byle nie łamali prawa, które to ograniczenie obowiązuje naturalnie również wszystkich innych mieszkańców, bez względu na wyznanie (lub jego brak), pochodzenie, rasę, płeć.