Był pochmurny październikowy poniedziałek, 10 minut po południu, gdy osunął się narożnik ziemnego wału, okalającego zbiornik nr 10 przy hucie aluminium w mieście Ajka, 160 km na zachód od Budapesztu. Wał rozmiękł, rozstąpiły się betonowe płyty, którymi go obłożono, i spomiędzy nich runął milion metrów sześciennych czerwonego szlamu, produktu ubocznego w procesie wytwarzania aluminium metodą Bayera. Rwąca fala w kolorze ochry w ciągu 15 minut dotarła do sąsiadującej z hutą maleńkiej miejscowości Kolontár, chwilę później do miasteczka Devecser i parła dalej na Zachód, wzdłuż doliny potoku Torna.
Zrywała mosty, burzyła budynki, przesuwała samochody, topiła ludzi. Zginęły cztery osoby, kilka kolejnych przepadło bez wieści, około stu trafiło do szpitali z poparzeniami wywołanymi przez toksyczne składniki błota. Ewakuowano 7 tys. mieszkańców siedmiu miejscowości, w Devecserze szlam wdarł się do 400 domów. Padały zwierzęta trzymane w zagrodach, znaleziono 1,2 tys. ton śniętych ryb. Potok Torna momentalnie zamienił się w ściek, skażenie przeniknęło do Raby, dosięgło Dunaju, zagroziło Chorwacji i Rumunii. – To największa katastrofa ekologiczna w historii Węgier – powie zafrasowany premier Viktor Orbán, gdy przyjedzie do wymarłego Kolontáru.
Wyciek
Wyciek z huty w Ajka to nie węgierski Czarnobyl, raczej wypadek podobny do katastrofy BP w Zatoce Meksykańskiej. Na Węgrzech zdarzają się małe trzęsienia ziemi, w latach 90. doszło do wycieku ropy, ale tym razem po raz pierwszy zginęli ludzie. Premier, chodząc po prowizorycznych kładkach w Kolontárze, zadeklarował, że rząd wybuduje poszkodowanym nowe domy, by mogli zacząć życie od nowa.