Świat

Czarownica kontra marksista

Wybory do Kongresu: jak to się robi w Delaware

Zwolennicy Coonsa i... Zwolennicy Coonsa i... Tim Shaffer/Reuters / Forum
W Delaware widać całą dynamikę tegorocznych wyborów do Kongresu. Gładcy demokraci walczą z prawicowymi radykałami, którzy pokonali umiarkowanych republikanów. Kto wygra?
Christine O’Donnell, kandydatka republikanów do Senatu USA...EPA/PAP Christine O’Donnell, kandydatka republikanów do Senatu USA...
i Chris Coons, jej demokratyczny rywal.EPA/PAP i Chris Coons, jej demokratyczny rywal.
O’Donnell z Uniwersytetu DelawareRob CarrAP//Agencja Gazeta O’Donnell z Uniwersytetu Delaware

Uniwersytet Delaware dawno nie był tak rozpolitykowany. Za Chrisem Coonsem, kandydatem demokratów do Senatu USA, agitują studenci w szpiczastych kapeluszach i szatach czarowników z napisami: „Głosuj na Christine”. Szydzą z jego republikańskiej rywalki Christine O’Donnell, która wyznała, że próbowała czarów. Jej fani nie pozostają dłużni – jeden z nich, jako pies w masce Coonsa, pełza po ziemi, prowadzony na smyczy przez lidera  demokratów w Senacie Harry’ego Reida. Obie grupy skandują hasła, przekrzykują się i obrzucają wyzwiskami. To przygrywka do debaty telewizyjnej na uczelni. O’Donnell, dziewczęca, z uśmiechem gwiazdy filmowej, przybywa oblężona przez paparazzich. Na Coonsa, niskiego, łysawego czterdziestoparolatka nikt nie zwraca uwagi.

Podczas debaty kandydat demokratów wydaje się spięty, ale mówi gładko, inteligentnie i ze znajomością rzeczy. O’Donnell zachowuje się swobodnie, nacierając na rywala jako „poborcę podatkowego”, który w Senacie „będzie przyklaskiwał polityce wielkiego rządu” prezydenta Obamy. Kilka razy spycha go do defensywy za niespełnienie obietnic. Ale zapytana, jakie decyzje Sądu Najwyższego jej się nie podobają, nie potrafi wymienić ani jednej. Gubi się, kiedy prowadzący debatę Wolf Blitzer z CNN domaga się konkretów o budżecie – „statystyki podam jutro na mojej stronie internetowej”. A na pytanie, czy nadal nie wierzy w teorię ewolucji, odpowiada, że o jej nauczaniu „powinny rozstrzygać okręgi szkolne”.

Po debacie spin doktorzy oceniają, że swym występem O’Donnell nie zdobyła nowych zwolenników. – Czy jej kandydatura nie przynosi aby, hmm... zażenowania waszemu stanowi? – pyta gubernatora Delaware jeden z europejskich dziennikarzy. – 2 listopada Christine O’Donnell stanie się ledwie przypisem do historii – odpowiada demokratyczny gubernator stanu Jack Markell. Przed debatą kandydatka republikanów, która prócz wyznania o czarach zasłynęła krucjatą przeciwko masturbacji i homoseksualizmowi, ustępowała Coonsowi w sondażach kilkanaście procent. Prognozy wyborcze są w USA ryzykowne, zwłaszcza w tym roku, kiedy o miejsca w Kongresie ubiegają się kandydaci, jakich dawno nie widziano (patrz ramka). Zapowiada się polityczne trzęsienie ziemi.

Hodowcy kurczaków górą

Wszystko stanęło na głowie także w Delaware, maleńkim, zaledwie 900-tys. stanie na Wschodnim Wybrzeżu. Władzę sprawowały tu zawsze elity uprzemysłowionej północy stanu, rolnicze południe nie miało wiele do powiedzenia. Od wojny secesyjnej rządziła dynastia Du Pontów, właścicieli wielkiego chemicznego koncernu, zatrudniającego wraz z filiami 10 proc. mieszkańców Delaware. Pierre „Pete” Du Pont w latach 80. pełnił urząd gubernatora. Jego następcą został Mike Castle, umiarkowany republikanin, długoletni kongresman, który w tym roku startuje w wyborach do Senatu na miejsce po wiceprezydencie Joem Bidenie.

Chociaż Delaware to stan „niebieski”, czyli prodemokratyczny, Castle, rzecznik północnego establishmentu, był murowanym faworytem. Start na miejsce ojca rozważał syn wiceprezydenta Beau Biden, ale wycofał się z wyścigu, odstępując pewną przegraną Chrisowi Coonsowi, mało znanemu szefowi hrabstwa New Castle (zbieżność nazw przypadkowa). Castle musiał tylko wygrać republikańskie prawybory, co miało być spacerkiem, ale ku powszechnemu zdumieniu przegrał z Christine O’Donnell. – Hodowcy kurczaków z dolnego Delaware, uważani przez elity z Wilmington za głąbów, powiedzieli: mamy dość – wyjaśnia Chad Livengood, dziennikarz miejscowego „The News Journal”.        

O’Donnell znano dotąd jako religijną neofitkę, ulubienicę telewizji Fox News, gdzie występowała jako surowy krytyk rozluźnienia obyczajów, pornografii i aborcji. Kiedy wystartowała w wyborach do Senatu, media znalazły przekłamania w jej oficjalnej biografii – nie studiowała na Oxfordzie, a na podrzędnej amerykańskiej uczelni. Miała kłopoty ze znalezieniem stałej pracy, spłatą kredytów i podatkami. Zarzucono jej użycie datków wyborczych na opłacenie czynszu za mieszkanie, nazwano kandydatką znikąd, a popierający Castle’a szef stanowego komitetu Partii Republikańskiej powiedział, że „wygrałaby co najwyżej wybory na hycla”.

Christine miała jednak poparcie Tea Party, Sary Palin i lidera prawicowego betonu w Senacie Jima DeMinta. Senator z Karoliny Płd. sam przeznaczył ćwierć miliona dolarów na kampanię swej pupilki. – O’Donnell to przykład drone candidacy, kandydatki sterowanej, niczym samolot bezzałogowy, spoza stanu. Takich kandydatów będzie więcej. Nasza polityka staje się coraz mniej lokalna, m.in. wskutek postępującej partyjnej polaryzacji – mówi Ralph Begleiter, dyrektor Centrum Komunikacji Politycznej Uniwersytetu Delaware. –  Wiele tłumaczy tegoroczna decyzja Sądu Najwyższego, który zniósł restrykcje na datki wyborcze. Organizacje finansujące polityków nie muszą też ujawniać, skąd dostały fundusze – dodaje Julio Carrion, profesor nauk politycznych na uniwersytecie. 

Czyżby popularność Christine była jedynie produktem korporacyjnych sponsorów i medialnej manipulacji? Przeciw takiej interpretacji protestuje Cathryn Jones, emerytka z Newark. – Coons popierał wszystko, czego chce administracja Obamy. A my mamy dość jego socjalizmu. Christine ma konserwatywne zasady i potrafi się prezydentowi przeciwstawić – mówi.

 

 

Pani Jones nie przeszkadzają znaki zapytania wokół O’Donnell ani jej wypowiedzi na tematy międzynarodowe (powiedziała kiedyś, że ma „tajne informacje, że Chiny planują opanowanie Ameryki”). – Kiedy wybierzemy republikańskiego prezydenta, pierwsza rzecz, jaką musi zrobić, to wyrzucić z Ameryki ONZ – mówi. Wtóruje jej Kevin Neff, student nauk politycznych z Uniwersytetu Delaware. – O’Donnell jest za ograniczeniem rządu federalnego i niższymi podatkami, a tego nam potrzeba. Rząd jest o wiele za duży. Reforma opieki zdrowotnej to horror. Moim rodzicom taniej wyjdzie zapłacenie kary za nieposiadanie ubezpieczenia niż wykupienie polisy – mówi.

„Czarownica” z Delaware zdobyła serca Amerykanów jak inni kandydaci Partii Herbacianej – wyrażając gniew milionów ludzi, którzy po kryzysie 2008 r. boleśnie odczuwają skutki stagnacji na rynku pracy. – Ludzie są wściekli, gdyż niewiele w kraju można teraz szybko zmienić. Czują, że nie mają kontroli nad swoim życiem. Tymczasem Obama, w ich pojęciu, to bagatelizuje – mówi Lindsey Hoffman, specjalistka ds. komunikacji społecznej na Uniwersytecie Delaware. Obama to, według telewizji Fox, emanacja elit obcych zwykłym Amerykanom. „Nie jestem czarownicą. Jestem tobą” – powiedziała do nich w telewizyjnym spocie Christine O’Donnell. Jej fani potrzebują przywódców takich jak oni, a nie snobów po uniwersytetach Ligi Bluszczowej, którzy będą ich pouczać.

Nazajutrz po debacie na uczelni kandydaci spotykają się z członkami Rotary Club w Wilmington, elitą miejscowego biznesu i wolnych zawodów. Coons jest tu u siebie, wśród rotarian ma wielu przyjaciół. Przeszedł typową drogę liberalnego WASP ze Wschodniego Wybrzeża: zamożni, choć rozwiedzeni rodzice, nauka w prywatnej szkole Tower Hill, studia na Yale, praca w rodzinnej korporacji ojczyma. W czasie studiów wyjechał do Afryki, gdzie zwątpił w powszechne dobrodziejstwa wolnorynkowej gospodarki i napisał esej „Chris Coons, brodaty marksista”. Chociaż tytuł był żartem i Coons zapewnia, że od dawna jest „gładko ogolonym kapitalistą”, O’Donnell upierała się w debacie, że jej oponent wciąż komunizuje. Faktem jest, że pracował w fundacji pomocy biednym w Nowym Jorku, ale od 20 lat robi karierę w korporacjach i polityce. 

Kto uratuje Obamę

Coons wydaje się zażenowany rolą celebryty, w której się przypadkowo znalazł, i zdegustowany medialnym zgiełkiem. Na szlaku kampanii większość czasu zajmuje mu prostowanie zarzutów, że uwielbia podnosić podatki i doprowadził miasto na skraj bankructwa. W istocie obniżał również wydatki, obciął nawet własną pensję i, mimo ostatniego kryzysu, rok w rok równoważył budżet swego hrabstwa. Trzyma się głównej linii demokratów – popiera wygaszenie obniżek podatków dla bogaczy i reformę ochrony zdrowia. Polega na tradycyjnych sojusznikach swej partii – związkach zawodowych, liberałach i feministkach. Sugeruje, że trzeba jak najszybciej wycofać wojska z Afganistanu.

Ale gdy współgra to z nastrojami, bywa twardy – w czasie debaty z O’Donnell ostro zaatakował Chiny i nielegalnych imigrantów. W Delaware, gdzie zarejestrowanych demokratów jest o połowę więcej niż republikanów, przesłanie Coonsa przekonuje więcej wyborców niż na południu i w zachodnim interiorze. W dzień po spotkaniu w Klubie Rotarian kandydat demokratów pojawił się na wiecu z Obamą i Bidenem. Kandydaci spoza liberalnego wybrzeża wolą zapraszać centrystę Billa Clintona, ciepło dziś wspominanego nawet przez wielu republikanów.

Kampania w Delaware i jej prawdopodobny wynik – mimo wszystko oczekuje się pewnego zwycięstwa Coonsa – obrazuje dynamikę wyborów w całej Ameryce. Badania opinii dowodzą, że nastroje faworyzują republikanów. Nie dlatego, by wierzono, że lepiej poradzą sobie z gospodarką, ale dlatego, że w ostatnich dwóch latach nie byli u władzy. Gdyby republikanie wszędzie wystawili kandydatów z głównego nurtu konserwatywnego, prawdopodobnie przejęliby obie izby Kongresu – zwycięstwo opozycji jest normą w połowie pierwszej kadencji prezydenta. Te kalkulacje pokrzyżowała jednak Tea Party. Wygrana O’Donnell w prawyborach w Delaware mogła pogrzebać szanse republikanów na odzyskanie większości w Senacie.

W dzień wyborów protegowani Sary Palin mogą się wydać Amerykanom zbyt skrajni i niedoświadczeni. Na dłuższą metę populistyczna rewolta na prawicy grozi republikanom rozłamem. Ideowcy z Tea Party przeszkadzają pragmatykom w Kongresie, którym nie podoba się antyrządowa retoryka takich kandydatów jak Rand Paul czy Sharron Angle. Cenią sobie rząd federalny i podatki jako instrument wspomagania wielkich korporacji, tradycyjnej bazy republikańskiego establishmentu. Tea Party to rzecznicy drobnego biznesu, którego myślenie i interesy są inne, bliższe libertariańskim zasadom. Jeżeli republikanie po wyborach się nie zjednoczą, ich rozłam może nawet uratować drugą kadencję Baracka Obamy. 

Autor jest korespondentem PAP w Waszyngtonie.

Polityka 44.2010 (2780) z dnia 30.10.2010; Świat; s. 56
Oryginalny tytuł tekstu: "Czarownica kontra marksista"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną