Czarownica kontra marksista
Wybory do Kongresu: jak to się robi w Delaware
Uniwersytet Delaware dawno nie był tak rozpolitykowany. Za Chrisem Coonsem, kandydatem demokratów do Senatu USA, agitują studenci w szpiczastych kapeluszach i szatach czarowników z napisami: „Głosuj na Christine”. Szydzą z jego republikańskiej rywalki Christine O’Donnell, która wyznała, że próbowała czarów. Jej fani nie pozostają dłużni – jeden z nich, jako pies w masce Coonsa, pełza po ziemi, prowadzony na smyczy przez lidera demokratów w Senacie Harry’ego Reida. Obie grupy skandują hasła, przekrzykują się i obrzucają wyzwiskami. To przygrywka do debaty telewizyjnej na uczelni. O’Donnell, dziewczęca, z uśmiechem gwiazdy filmowej, przybywa oblężona przez paparazzich. Na Coonsa, niskiego, łysawego czterdziestoparolatka nikt nie zwraca uwagi.
Podczas debaty kandydat demokratów wydaje się spięty, ale mówi gładko, inteligentnie i ze znajomością rzeczy. O’Donnell zachowuje się swobodnie, nacierając na rywala jako „poborcę podatkowego”, który w Senacie „będzie przyklaskiwał polityce wielkiego rządu” prezydenta Obamy. Kilka razy spycha go do defensywy za niespełnienie obietnic. Ale zapytana, jakie decyzje Sądu Najwyższego jej się nie podobają, nie potrafi wymienić ani jednej. Gubi się, kiedy prowadzący debatę Wolf Blitzer z CNN domaga się konkretów o budżecie – „statystyki podam jutro na mojej stronie internetowej”. A na pytanie, czy nadal nie wierzy w teorię ewolucji, odpowiada, że o jej nauczaniu „powinny rozstrzygać okręgi szkolne”.
Po debacie spin doktorzy oceniają, że swym występem O’Donnell nie zdobyła nowych zwolenników.