Tuż po objęciu władzy przez rząd Tadeusza Mazowieckiego mieliśmy fazę wzajemnego zachwytu i uznania. Jej świadectwem były dwie triumfalne wizyty Lecha Wałęsy (1989 i 1991 r.) w Stanach Zjednoczonych oraz błyskawiczne, bardzo dla nas ważne poparcie Waszyngtonu dla polskich przemian. Potem, całe lata 90., walczyliśmy o przyjęcie do NATO, początkowo zresztą wbrew stanowisku Waszyngtonu. Przypomnijmy politykę Russia first (najpierw Rosja) w pierwszym okresie prezydentury Billa Clintona. Ostatecznie ta prezydentura okazała się dla nas przyjazna. Bez USA nie byłoby wtedy rozszerzenia NATO, także na Polskę. Uzyskanie członkostwa w Sojuszu wywołało nad Wisłą tak euforyczne nastroje wobec Ameryki, że byliśmy gotowi dla niej zrobić więcej i szybciej, niż sama nas poprosi. W Waszyngtonie zdawano sobie z tego sprawę.
Polski entuzjazm wobec Ameryki przypadł na zły okres w jej polityce. Ekipa Busha dość cynicznie wykorzystała naszą postawę nastolatki tak zakochanej w swoim idolu, że gotowej biec za nim, dokąd ten zechce, bez pytania o sens, kierunek i cenę; no może w zamian za ułudę prestiżu, pozycji, bycia kochaną. Przykładów tej postawy było zbyt wiele, poczynając od ochoczego, bez warunków wstępnych, udziału w wojnie przeciwko Irakowi. Kiedy Polacy zdali sobie z tego sprawę, nastąpiła reakcja, której należało oczekiwać. Przestali kochać Amerykę. Spadła sympatia i zaufanie do tego kraju.
Na szczęście ten okres mamy za sobą. Rząd Donalda Tuska, a od połowy tego roku także prezydentura Bronisława Komorowskiego wniosły do stosunków dwustronnych z USA zdrowy realizm, nie gubiąc przy tym naturalnej sympatii do Ameryki oraz świadomości jej znaczenia w naszej polityce. W Warszawie zaczęto także nareszcie dostrzegać w tych stosunkach to, od czego poprzednie rządy się odżegnywały, to znaczy polskie interesy.