Siedem godzin trzeba jechać pociągiem z graniczącego z Chinami miasteczka Sinuiju, aby późnym wieczorem dotrzeć do Pjongjangu. Grupkę trzech Amerykanów i dwóch Europejczyków witają dźwięki orkiestry i panna Sim, przemiła studentka, która do spółki z panem Lee przez kolejne pięć dni nie spuści z nas oka.
Przewodnika poznajemy zaraz po przekroczeniu granicy. Pan Lee, może 50-latek o skroniach przyprószonych siwizną, do garnituru nosi kalesony. Zadaje kilka podchwytliwych pytań, a potem pomaga celnikom tłumaczyć tytuły naszych książek, nie robiąc wyjątku dla podpisów pod fotografiami. Nie wolno nam oddalać się od grupy, krytykować ustroju politycznego kraju ani robić zdjęć bez pozwolenia. Nade wszystko obowiązuje surowy zakaz próby rozmowy z miejscowymi. – Słuchajcie się, a włos wam z głowy nie spadnie – mówi pan Lee.
Już pierwszej nocy pojawia się wątpliwość, która towarzyszy tutaj na każdym kroku – czy to, co widać, jest prawdziwe? Zatrzymujemy się w eleganckim Yanggakdao, z barami, torem do kręgli, kasynem, a nawet telewizją satelitarną. W księgarni, oprócz dzieł zebranych Kim Ir Sena w 15 tomach, można kupić szkocką whisky i amerykańskie papierosy. Z okien hotelu rozciąga się widok na wieżowce, od których bije gęsty, żółty blask. Rankiem trudno jednak tam wypatrzyć choćby jednego rowerzystę. W miejscu, które wydawało się domem dla tysięcy ludzi, nie ma żadnego ruchu. Pan Lee na pytanie o światła w oknach wieżowców robi nieokreślony ruch ręką. – Z powodu srogiej zimy magnolia, nasz kwiat narodowy, w tym roku zakwitnie później – uśmiecha się.
Pojedyncze auta pojawiają się na szerokich, pustych jak pasy lotniska ulicach śródmieścia. Mężczyźni noszą marynarki, kobiety garsonki i spódnice, wszystkie bez wyjątku w kolorach zgaszonej szarości, czerni i brązu.