Było wczesne popołudnie 10 czerwca 1990 r., Mario Vargas Llosa oglądał w telewizji mecz piłkarskiego mundialu, gdy do jego domu w dzielnicy Barranco w Limie przyszło dwoje członków sztabu wyborczego. Napływające z kraju sondażowe wyniki wyborów ukazywały niezbicie, że rywalizację o fotel prezydenta Peru przegrał z człowiekiem, którego trzy miesiące wcześniej ledwo odnotowywano w badaniach opinii publicznej.
Gdy przegrany kandydat dotarł do siedziby swojej partii Ruch Wolność, niektórzy sympatycy niedoszłego prezydenta powstrzymywali się od płaczu, a inni nawet nie próbowali tego robić i zalewali się łzami. A przed hotelem Crillon w Limie, w którym jego rywal, rektor uczelni rolniczej inż. Alberto Fujimori, umieścił swoje biuro i dokąd Vargas Llosa pojechał złożyć zwycięzcy gratulacje, zwolennicy tego ostatniego przywitali pisarza okrzykami: Precz gringo!
Ludzie, którzy popierali kandydaturę Vargasa Llosy, jeszcze długo nie mogli uwierzyć, jak to możliwe, że Peruwiańczycy odrzucili kogoś, kto był najznakomitszą wizytówką kraju na świecie, człowieka światłego, nieskorumpowanego, tj. innego niż większość polityków, jakich do tamtej pory znali.
Wielki zamęt
Peru drugiej połowy XX w. – jak większość krajów Ameryki Łacińskiej tamtego czasu – wstrząsały dyktatury wojskowe i nieudane próby obalenia starego porządku w drodze wojny partyzanckiej a la Che Guevara. Był to kraj kontrastów, głębokich podziałów klasowych i rasowych, dyskryminacji i prześladowań. Sam Vargas Llosa pisał, że jego kraj tworzyły „miliony ludzi biednych i zaledwie garstka Peruwiańczyków, którzy wiodą życie komfortowe i przyzwoite, a biedni – Indianie, Metysi i Murzyni – są wyzyskiwani i pogardzani przez bogatych, wśród których przeważająca część to »biali«”. Cały ten świat opisał w swoich najlepszych powieściach: „Miasto i psy”, „Rozmowa w »Katedrze«”, „Historia Alejandra Mayty”.
Gdy pod koniec lat 80. decydował się zawalczyć o fotel prezydenta, demokracja w Peru była wciąż słaba. Od końca lat 40. rządził tam dyktator gen. Manuel Odria, a powrót demokracji w 1956 r. był ograniczony i nietrwały. Cały krótki okres względnych swobód armia toczyła walkę z partyzantką chłopską, dla której ułomna demokracja nie spieszyła się z rozwiązaniem kwestii numer jeden: podziału ziemi.
W 1968 r., gdy światem kołysała rewolta młodzieżowa, w Peru kolejny przewrót wojskowy usunął demokrację ze sceny na 12 lat. Nowy dyktator gen. Velasco Alvarado należał do mniejszościowej w Ameryce Łacińskiej tradycji wojskowych, którzy próbowali łączyć polityczny zamordyzm ze społecznymi reformami w duchu egalitarnym. (O jego polityce ciepło pisał ówczesny korespondent PAP w Ameryce Łacińskiej Ryszard Kapuściński). Alvarado konfiskował latyfundia, część ziemi rozdał chłopom, inną przekształcił w spółdzielnie rolne. Prowadził politykę określaną czasem jako nacjonalizm gospodarczy, której zasadniczym narzędziem był interwencjonizm państwowy. Nacjonalizował przemysł i kopalnie, umacniając i tak silną w Peru – za sprawą populistycznej partii APRA (Alianza Popular Revolucionaria Americana) – tendencję etatystyczną.
Bieda w kraju nie zmniejszała się jednak: zapaść rybołówstwa, z którego żyła część chłopstwa z wybrzeża, porażka reformy rolnej – nadaniu ziemi nie towarzyszyła modernizacja rolnictwa – wypychały biedotę ku miastom. Powstawały slumsy, a z nimi rosła miejska bieda.
Demokracja, którą przywrócono w 1980 r., musiała zmierzyć się z rosnącą w siłę partyzantką, która do historii przeszła pod nazwą Świetlisty Szlak. Powstał on z maoistowskiego odłamu partii komunistycznej, jego ideolog Abimael Guzman zamarzył stworzyć nowe społeczeństwo i wypowiedział wojnę państwu. Bastionem były początkowo niektóre wyższe uczelnie, potem także część andyjskiej wsi. Partyzanci prowadzili też wojnę w miastach: podkładali bomby, zabijali polityków, związkowców, także konkurentów z opozycyjnej wobec rządu lewicy, wysadzali linie wysokiego napięcia, paraliżowali komunikację kraju. Za pomocą tzw. strajków zbrojnych, polegających na wstrzymywaniu dostaw żywności, próbowali głodzić miasta. Z równym okrucieństwem zabijali wojskowych, co stawiających opór chłopów. Ofiary terroru lat 80. liczy się w dziesiątkach tysięcy. Pod koniec dekady partyzanci kontrolowali znaczne obszary kraju.
Ze Szlakiem nie umiał sobie poradzić ani pierwszy po latach dyktatury prezydent Fernando Belaunde, ani jego charyzmatyczny następca Alan Garcia z APRA. Polityczny zamęt pogłębiał dodatkowo kryzys gospodarczy, który dotknął region na początku dekady. Garcia szukał recepty w polityce hojnej redystrybucji. Na obsługę długu przeznaczał mniej, niż oczekiwali wierzyciele i międzynarodowe instytucje finansowe. Subsydiował za to konsumpcję, co sprawiało, że ludziom żyło się nieco znośniej, jednak topniały rezerwy dewizowe kraju. W lipcu 1987 r. rządzący od dwóch lat – i wciąż cieszący się szerokim poparciem – prezydent Garcia zapowiedział nacjonalizację banków i towarzystw ubezpieczeniowych. Przyglądający się zmaganiom z chaosem i kolejnymi kryzysami Mario Vargas Llosa uznał, że decyzja prezydenta jest nie do przyjęcia i postanowił zaprotestować.
Zawsze rewolucjonista
Miał już za sobą niejedną polityczną przygodę. W czasach studenckich komunizował. Z Paryża, gdzie mieszkał od końca lat 50., pisał manifesty wspierające peruwiańskich partyzantów. Gdy zaś rewolucja kubańska zawładnęła wyobraźnią całego pokolenia Latynosów, pisał płomienne reportaże o spełnionej przez Fidela Castro nadziei kontynentu. „Za 10, 20 albo za 50 lat wybije godzina sprawiedliwości społecznej, tak jak wybiła już na Kubie – mówił w sierpniu 1967 r. – Cała Ameryka zrzuci z siebie jarzmo wielkiego imperium, uwolni się od wyzyskujących ją kast, od sił, od których zaznaje teraz krzywd i represji. Chcę, aby ta chwila nadeszła jak najszybciej i by Ameryka Łacińska odzyskała wreszcie godność i nowoczesne życie, by socjalizm uwolnił nas od zacofania i strachu”.
A potem była interwencja radziecka w Pradze i poparcie dla niej Fidela Castro – pierwszy sygnał alarmowy. Kilka lat później – sprawa poety Herberta Padilli, zmuszonego przez reżim w Hawanie do samokrytyki. Vargas Llosa, a wraz z nim wielu lewicowych pisarzy i intelektualistów zrywają z Kubą. Był 1971 r. Niespełna dekadę później pisarz znajduje nową busolę w ideach rewolucji konserwatywnej. Twierdzi, że stało się to pod wpływem pism Friedricha Hayeka i Karla Poppera. Gdy premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher rozpoczęła masowe zwolnienia, prywatyzację i cięcia wydatków socjalnych, Vargas Llosa postanowił zamieszkać w Londynie. Stosunek do pani Thatcher określał jako „bezgraniczny podziw, szacunek prawie synowski”. Właśnie idee brytyjskiej premier stały się paliwem protestu pisarza, gdy w lipcu 1987 r., prażąc się na słońcu w Punta Sal, usłyszał w radiu, że prezydent Garcia postanowił znacjonalizować banki.
Od lat Vargas Llosa określał się jako kosmopolita i bezpaństwowiec, mało co wzbudzało u niego niechęć równą niechęci do nacjonalizmu. Nie lubił też słowa patriotyzm. Mimo to postanowił poświęcić kilka twórczych lat na ołtarzu niepewnej i brutalnej peruwiańskiej polityki. „Stwierdzenie, że kocham mój kraj, nie będzie ścisłe – wspominał potem. – Często czuję do niego niechęć i setki razy, od młodych lat, obiecywałem sobie, że zawsze będę żył z daleka od Peru i nie będę o nim więcej pisał, że zapomnę o jego słabościach. Jednak prawdą jest, że Peru zawsze było we mnie obecne. (...) Nie mogę się od Peru uwolnić: kiedy mnie nie drażni, to zasmuca, no i często uczucia te gnębią mnie jednakowo. Zwłaszcza wtedy, gdy utwierdzam się w przekonaniu, że Peru wzbudza zainteresowanie na świecie tylko z racji kataklizmów, rekordów inflacji, handlu narkotykami, gwałcenia praw człowieka, strzelanin terrorystów albo przestępstw popełnianych przez rządzących. Że mówi się o Peru jako o kraju strasznym i karykaturalnym, który powoli umiera, bo Peruwiańczycy nie potrafią nim rządzić i wykazują minimalne poczucie zdrowego rozsądku”.
Żona Vargasa Llosy, Patrycja, która – jak twierdzi pisarz – zna go lepiej niż on sam zna siebie, uważa, że w tamtym zaangażowaniu w politykę chodziło o przeżycie wielkiej przygody, która mogłaby stać się tematem kolejnej powieści.
Zakładnik starych partii
Przygoda, która doprowadziła do klęski 10 czerwca 1990 r., zaczęła się od artykułu „W stronę totalitarnego Peru”, który był wściekłym atakiem pisarza na etatystyczne pomysły prezydenta Garcii. Vargas Llosa sądził, że skończy się na artykule, a tymczasem na ulice zaczęli wychodzić pracownicy banków, towarzystw ubezpieczeniowych i ich klienci z klasy średniej, którym nie podobały się zapowiedzi rządu. Bunt klasy średniej? Tak, zdaje się, widział te nieśmiałe początkowo protesty sam prezydent, bo zaczął objeżdżać kraj, atakując w przemówieniach bankierów, oligarchię finansową i ich zamorskich protektorów z USA. A także protestujących.
Tymczasem do Vargasa Llosy zaczęły przychodzić listy z wyrazami poparcia dla poglądów wyrażonych w artykule-manifeście, rozdzwoniły się telefony, także te z obelgami, a przyjaciele ze świata biznesu i polityki postanowili zwołać na placu San Martin w Limie wiec. Głównym mówcą miał być on. Żona tłumaczyła, że to koniec z literaturą, że polityka pożre jego i ją (tj. literaturę), a pisarz na to, że chodzi o jedno przemówienie.
I znowu Patrycja miała rację: wiec wolności, jak go nazwali pomysłodawcy, przeciągnął się dla Vargasa Llosy o trzy lata. W przemówieniu mówił, że tylko rynek i własność prywatna gwarantują rozwój, ostrzegał przed rządzącą partią APRA jako koniem trojańskim komunizmu. Prezydent Garcia słuchając tego potłukł podobno telewizor.
Śniegowa kula zaczęła się toczyć: zaczął jeździć po kraju, powstał wokół niego Ruch Wolność, który wraz z partiami chadecką i ludową utworzył Front Demokratyczny (FREDEMO). Vargas Llosa stał się naturalnym kandydatem koalicji, która sprzeciwiała się etatyzmowi i promowała, najogólniej mówiąc, wolny rynek bez granic – ŕ la Margaret Thatcher. „Umiędzynarodowienie nowoczesnego życia – rynków, techniki, kapitału – pozwala każdemu krajowi, nawet najmniejszemu i dysponującemu skromniejszymi środkami, na szybki rozwój, jeżeli otworzy się na świat i zorganizuje gospodarkę z myślą o konkurencji”. Taka była wiara Vargasa Llosy, gdy decydował się na romans z polityką. Marzył o stworzeniu z Peru Szwajcarii, co w ostatnim etapie kampanii stało się powodem drwin głównego rywala.
Główną zaletą Vargasa Llosy było nieuwikłanie, bycie człowiekiem spoza układów – badania opinii ukazywały rozczarowanie partiami i politykami. I choć przez długi, jak na kampanię wyborczą, czas poparcie dla niego rosło, jedno ze źródeł przyszłej klęski biło na wyciągnięcie ręki. Od początku sprzymierzył się ze skompromitowanymi wygami peruwiańskiej polityki, m.in. byłym prezydentem Belaunde. W trakcie wyborów samorządowych w 1989 r., które były próbą generalną przed prezydenckimi, stare partie pokłóciły się o miejsca na listach kandydatów, a potem o stołki w magistratach. Co dzień z telewizji i gazet wylewały się koszmarne wiadomości o zabitych w wojnie ze Szlakiem, o strajkach, galopującej inflacji, a politycy z koalicji na oczach wyborców dzielili skórę na niedźwiedziu w najgorszym stylu. Wydawali też niebotyczne sumy na reklamę w telewizji, co zręcznie wykorzystał rząd i radykalna lewica.
Z naiwnością dziecka Vargas Llosa nagle odkrył, że polityka to nie szlachetne ideały. „Rzeczywista polityka polega prawie wyłącznie na manewrach, intrygach, konspirowaniu, na układach, paranojach, zdradach, wyrachowaniu, niemałym cynizmie i wszelkiego rodzaju żonglerce... Ten, kto nie jest w stanie odczuwać obsesyjnej atrakcyjności i niemal fizycznej żądzy władzy, z trudem potrafi zostać skutecznym politykiem sukcesu. Taki był mój przypadek... ”.
Kłótnie w obozie wolności doprowadziły pisarza do przekonania, że jest marionetką w rękach starych partii, i do rezygnacji z kandydowania. Na krótko: politycy, którzy upatrzyli w nim wybawcę na białym koniu, kogoś, kto wprowadzi ich z powrotem na salony władzy, nie chcieli dać za wygraną. A i sam Vargas Llosa, po zainwestowaniu półtora roku w działalność, nie chciał, ot tak, odejść. Któż by nie dał sobie wytłumaczyć, że ma misję ocalenia kraju. „Tak wielu przyzwoitych i bezinteresownych ludzi pracowało w Peru, dniem i nocą, na rzecz Frontu Demokratycznego. Dawali wiarę moim przemówieniom i odezwom. I teraz miałbym ich wystawić do wiatru?”.
Tamta lekcja poszła trochę na marne. Jak gdyby Vargas Llosa-kandydat nie wiedział o swoim kraju tego, co opisywał Vargas Llosa-pisarz.
W trakcie kampanii Vargas Llosa podążał za ideami swojego rodaka, wyrastającego wówczas na guru myśli neoliberalnej, Hernanda de Soto. De Soto twierdził, że idealnym zapleczem kapitalizmu jest biedota ze slumsów... tyle że jeszcze o tym nie wie. Wystarczy uporządkować papiery, tj. maleńkim działkom i stojącym na nich domkom w slumsach nadać prawa własności, a wtedy staną się one kapitałem. Taki kapitał miałby być podstawą tworzenia małego biznesu, np. jako zabezpieczenie kredytu. Testowano później tę teorię w różnych krajach i wychodziło, że dokument własności domku w slumsie nie jest dla banku żadnym zabezpieczeniem: kredytów nie było.
Mimo solidarnościowych akcji pomocowych Ruchu Wolność w dzielnicach biedy i na prowincji – zaangażowała się w nie bez reszty żona pisarza Patrycja – biedni nie dawali się przekonać do liberalnych pomysłów. Przemówienia do chłopów, w których Vargas Llosa zachwalał przewagę liberalizacji, spotykały się z okrzykami: Precz Hiszpanie! (andyjską wieś zamieszkują w większości rdzenni Indianie). W czasie spotkania w jednej z cukrowni na północy kraju robotnicy potłukli kijami szyby samochodu kandydata. W kopalni Milipo w Cerro de Pasco na Vargasa Llosę poleciały kamienie.
Na spotkaniu z pisarzem pracownicy montowni aut wyrażali obawy, że liberalizacja doprowadzi do importu tanich używanych samochodów. I że nikt już nie kupi montowanej przez nich Toyoty za 25 tys. dol., skoro będzie można kupić niezłe używane auta za cenę pięć razy niższą. Vargas Llosa nie pojmował tych lęków. Odpowiadał robotnikom, że muszą przeprofilować produkcję albo zniknąć z rynku. Był zdziwiony, że za nim nie poszli.
Zboczeniec i oszust
Nad czarnym wizerunkiem Vargasa Llosy pracował Alan Garcia i związane z obozem władzy środki przekazu. Z ekranów telewizji minister gospodarki sugerował, że pisarz nie płacił podatków z tytułu praw autorskich. Żadnego przestępstwa Vargasowi Llosie nie dowiedziono, ale nie o to chodziło, lecz o zasianie wątpliwości, czy kandydat spoza układów jest aby na pewno uczciwy.
W państwowej telewizji czytano regularnie fragmenty erotycznej powieści „Pochwała macochy”, a psycholodzy i seksuolodzy w studiu analizowali wyuzdaną wyobraźnię autora. W programach, artykułach, ulotkach przedstawiano pisarza jako kazirodcę, który najpierw ożenił się z ciotką (Julią), potem kuzynką (Patrycją). Zastanawiano się, kiedy przyjdzie kolej na ożenek z bratanicą.
Czarnej propagandzie pomagały wpadki sztabu Vargasa Llosy. Ale najbardziej niszczące było utwierdzenie się wielu wyborców w przekonaniu, że Vargas Llosa to kandydat elity majątkowej. Pisarz, na którego początkowo stawiała część biednych, zaczął jawić się – według własnych słów – „jako dawne Peru, elitarne i aroganckie, Peru ludzi białych i bogatych – a przyczyniła się do tego zarówno nasza publicystyka, jak i kampania naszych przeciwników”.
8 kwietnia 1990 r. kandydat Mario Vargas Llosa wygrał I turę wyborów prezydenckich, zdobywając 36 proc. głosów, wiedział jednak, że nie zostanie prezydentem. Tuż za nim, z wynikiem 25 proc., uplasował się Alberto Fujimori, człowiek z politycznej nicości, którego ambicją pół roku wcześniej było zostać radnym; miesiąc przed wyborami popierał go zaledwie 1 proc. wyborców.
Hiszpan kontra żółtek
Fujimori, matematyk i inżynier, przez pewien czas przewodniczący rady rektorów wyższych uczelni, podchwycił idee kampanii Vargasa Llosy – wolność i zmiana – oraz dodał dwie inne: technologia i praca. W kółko mówił o zgodzie narodowej, na wiecach wykrzykiwał, że skończył się czas partii, pora na ludzi niezależnych. Kampanię prowadził w indiańskiej czapce, jeżdżąc na traktorze. Odróżniał się wyglądem: był japońskiego pochodzenia i zyskał ludową ksywkę el chinito. Na jego wiece przychodziły masy biednych, zachęcanych przez pastorów Kościołów zielonoświątkowych, które po zdemontowaniu przez Watykan marksizującej teologii wyzwolenia rozkwitały w dzielnicach slumsów, wypełniając powstałą lukę.
Gdy notowania Fujimoriego zaczęły iść w górę, rządowe media przerzuciły na niego swoje poparcie. Ludzie ze sztabu Vargasa Llosy sądzili, że to zagrywka rządu, który symuluje poparcie dla człowieka znikąd, żeby urwać głosy Vargasowi Llosie, a naprawdę pomóc kandydatowi obozu władzy. Tymczasem Fujimori odebrał głosy przede wszystkim kandydatom rządu i lewicy; Vargasowi Llosie też, ale mniej.
Vargas Llosa postanowił jednak się wycofać. Był pewien, że w II turze Fujimoriego poprze rząd, lewica, więc on nie ma szans. Pojechał spotkać się potajemnie z Fujimorim i namówić go do przejęcia liberalnego programu. Ostatecznie jednak stanął w szranki, ulegając argumentom, że wycofanie się może doprowadzić do unieważnienia wyborów i w rezultacie do wojskowego zamachu stanu.
II tura toczyła się w cieniu rasistowskich uprzedzeń i religijnych fanatyzmów. Pierwsi w rasistowskie bębny uderzyli zwolennicy Vargasa Llosy. W dniu ogłoszenia wyników tłum jego sympatyków wykrzykiwał, że chce Peruwiańczyka na prezydenta. Przez następne dwa miesiące, jakie dzieliły obie tury, oświeceni liberałowie dowodzili, że Fujimori jako syn japońskich imigrantów jest mniej Peruwiańczykiem niż Vargas Llosa. Imigranci z Azji i ich potomkowie stali się obiektem wyzwisk, na sklepach i knajpach prowadzonych przez nich malowano rasistowskie slogany. Vargas Llosa odcinał się od resentymentów swojego zaplecza, za co Fujimori publicznie mu dziękował. A potem Fujimori sam wygrywał urazy o etnicznym podłożu.
Drugim polem batalii była religia. Jeszcze przed I turą atakowano Vargasa Llosę jako bezbożnika, jednak fanatyzm religijny doszedł do głosu przed drugim starciem. Sfingowano m.in. wywiad pisarza dla „Playboya”, który zilustrowano jego zdjęciem w towarzystwie nagich kobiet i opatrzono nagłówkiem: „Czy dlatego jest ateistą? ”.
Kluczowe znaczenie miała agitka pastorów ewangelikańskich w slumsach. Z USA przyjechał słynny wtedy kaznodzieja, Hiszpan brat Pablo, którego fama wśród wiernych zapełniała stadiony: wzywał do głosowania na Fujimoriego. Zaniepokojeni ofensywą ewangelikan biskupi katoliccy udzielili w tej sytuacji poparcia Vargasowi Llosie, mimo że ten deklarował się jako agnostyk. Jednak księża z kręgu teologii wyzwolenia, wbrew wyższej hierarchii, zachęcali do wsparcia el chinito. Wyłamali się też postępowi biskupi, głosząc że poparcie Kościoła dla Vargasa Llosy to „wskrzeszanie katolicyzmu krucjaty i konkwisty”. I znowu kwestia rasowa w tle: biali zdobywcy versus kolorowi podbici, a także klasowa: bogaci versus biedni.
Do Vargasa Llosy przyklejały się wszystkie zarzuty – uzasadnione i wyssane z palca, np. zapisane w sfabrykowanej ulotce kalkulacje, jakoby głodowa śmierć tysięcy ludzi stanowiła część planu liberalnych reform. Wszystkie zarzuty stawiane Fujimoriemu – finansowe, podatkowe, ideowe, a także rasistowskie agitki – odbijały się jak od ściany. 10 czerwca 1990 r. na Fujimoriego zagłosowało 57 proc. Peruwiańczyków; 34 proc. głosujących poparło Vargasa Llosę.
Llosa wiedział, że zabrakło mu instyktu i emocji. Do końca chyba jednak nie pojmował, że Peruwiańczycy po prostu bali się jeszcze większych wyrzeczeń niż te, których doświadczali, i że programu w stylu Margaret Thatcher po prostu nie chcieli.
Więzień i noblista
Prezydent Alberto Fujimori zapomniał o egalitarnych obietnicach i wprowadził ekstremalną wersję liberalnego programu Vargasa Llosy, doprowadzając Peru do recesji, bezrobocia i głębokiego kryzysu. Dwa lata po zdobyciu władzy zawiesił konstytucję; przy pomocy armii i tajnych służb ustanowił dyktaturę zachowującą pozory demokracji. Rozbił Świetlisty Szlak, lecz mordował politycznych rywali. Uczynił z państwa łup swój i swojej sitwy – wszystko jak w powieści Vargasa Llosy „Rozmowa w »Katedrze«”. W 2000 r., gdy jego dyktatura zaczęła się sypać, uciekł do Japonii. Siedem lat później, w trakcie podróży do Chile, został zatrzymany. Dożywa dni w peruwiańskim więzieniu.
Mario Vargas Llosa wyjechał z Peru i dostał obywatelstwo Hiszpanii. Wrócił do pisania. Opublikował kolejnych sześć powieści: „Litumę w Andach”, „Zeszyty Don Rigoberta”, „Święto kozła”, „Świat tuż za rogiem”, „Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki” i – w tym roku – „El sueno del celta” (Marzenie Celta). W październiku 2010 r. dostał od dawna zasłużoną literacką Nagrodę Nobla.
Autor jest dziennikarzem „Gazety Wyborczej”, zdobywcą tytułu Dziennikarz Roku 2010. Korzystał m.in. z książek: Mario Vargas Llosa „Jak ryba w wodzie” (tłum. Danuta Rycerz), Herbert Morote „Vargas Llosa tal cual”, Franklin Pease „Historia contemporanea del Peru”.