Tego się minister spraw zagranicznych Włoch nie spodziewał. Podczas wizyty w Chinach w 1986 r. poproszono go, by zwiedził pekińską szkołę kadr partii komunistycznej. Budynek należał kiedyś do jezuitów. W ogrodzie wskazano mu zadbany grób wśród kwiatów. Przewodnik z ramienia chińskiego rządu zwrócił się do Andreottiego: „Stoimy przed grobem jedynego cudzoziemca, który pomógł nam zrozumieć nasz naród”.
Tym cudzoziemcem był Matteo Ricci, Włoch, jezuita, apostoł Chin na przełomie XVI i XVII w. Chwila niezwykła, bo kiedy chiński komunista wygłosił pochwałę tego europejskiego misjonarza, stosunki między Chińską Republiką Ludową a Watykanem nie były dobre. Władze w Pekinie nie uznawały jurysdykcji papieskiej nad katolikami chińskimi. Skąd zatem te podniosłe słowa pod adresem jezuity?
Chińskie przyczółki
Chińczycy są praktyczni. Cenią sprawne rządy, naukę i technikę. Zbudowali własną cywilizację funkcjonującą od tysięcy lat. Odgradzali się od świata zewnętrznego w poczuciu wyższości, ale potrafili przejmować zdobycze innych, jeśli uznali je za przydatne dla siebie. W XVI w., kiedy w Chinach panowała dynastia Ming, tysiące kilometrów na zachód od Pekinu, w Rzymie, stolicy świata chrześcijańskiego, rozmyślano nad ewangelizacją ludów Dalekiego Wschodu. Europa weszła w epokę ekspansji handlowej i terytorialnej. Misjonarze byli forpocztą cywilizacji europejskiej.
Ale jak głosić ewangelię na Dalekim Wschodzie? Azja była całkiem innym wyzwaniem dla misjonarzy z Europy niż ludy zwane wtedy dzikimi, plemiona indiańskie i afrykańskie. Cywilizacje Indii, Chin i Japonii trwały tak samo długo albo dłużej niż świat chrześcijański.