Najpierw jest pamięć, wbijana do głowy przez lata, kiedy ten kraj nazywał się inaczej i nie był wolny: Estonia to była radziecka republika, czytaj – Sowiety. (A jeszcze wcześniej, przed krótkotrwałą niepodległością w latach 1920–1940, od początku XVIII w. to była część imperium moskiewskich carów, rusyfikowana podobnie stanowczo jak nadwiślańska Kongresówka). Na tę pamięć nałożyły się wyobrażenia pochodzące z krajów, które z Estonią podzieliły radziecki los i które podobnie jak ona się usamodzielniły: tam każdy dzień potwierdza, że nic nie jest proste. Bywa, że – ot, choćby na Ukrainie czy w Mołdawii – przetrwała sowiecka mentalność: zwierzchność (milicjant, przywódca) zawsze ma rację. Do tego dochodzi zagubienie: kiedy otwiera się klatka, pęka granica, nie bardzo wiadomo, co ze sobą robić.
A skutek tam, w krajach, które wraz z Estonią były w jednym Sojuzie, jest następujący: kwartiry, które walą się w gruz, śmierdzą na wspólnych korytarzach; typowe sowieckie budownictwo z ludźmi, którym wmówiono, że to do nich nie należy – więc nie dbają, bo po co dbać o nieswoje? Smród i śmieci na zewnątrz, ale wewnątrz odpucowane klitki, każdy chętnie pokaże, jakie wprowadził ulepszenia, każdy się chętnie pochwali, jakie duże to jego mieszkanie, choć to w sumie 20 m kw. z niewielkim okładem, a na korytarzu siedzą sąsiadki, obierają kartoszki i palą papierosy. I rejestrują każde wejście lepiej niż kamera widząca w ciemności. Niby wiadomo, że Estonia nie jest taka. Jest europejska, bez umniejszających przymiotników, i cała Skandynawia tam wali w interesach i na wywczasy, bo Skandynawom trochę to przypomina dom.