Do portu w Dżubie przybijają dwie barki. Z Chartumu wypłynęły 18 dni temu, jak na porę suchą 1600 km dzielące oba miasta pokonały dość szybko, bo gdy rzeka obniża poziom, droga w górę Nilu może zająć nawet 3 tygodnie. Stojący na nabrzeżu Cipiriano Wani jest szczęśliwy i zniecierpliwiony, na jednej z barek płynie jego żona i ośmioro z piętnaściorga dzieci. Drugą żonę z resztą przychówku zdążył już sprowadzić do Dżuby, przyszłej stolicy nowego państwa. Czeka i martwi się, czy zapewni wszystkim dach nad głową, jest jednak pewien, że powrót po 32 latach spędzonych w sudańskiej stolicy był dobrym pomysłem. – OK, na północy łatwiej o pracę, ale już zrobiło się niebezpiecznie. A kiedy południe się odłączy, nie będziemy mieli czego szukać w Chartumie – przekonuje.
Tymczasem pasażerowie gramolą się na ląd. Są dwumetrowi Dinkowie, Nuerowie z rytualnymi bliznami na czole i policzkach, kobiety w barwnych całunach, wszyscy objuczeni walizkami, pakunkami, niemowlętami, meblami, garnkami, materacami i zwierzętami. Wielu z nich nie ma krewnych w Dżubie, więc podobnie jak kilkuset przybyszy upchniętych w obozie tuż obok tygodniami będą wyglądać ciężarówek, które powinny zawieźć ich dalej na południe, do regionu nazywanego Ekwatorią.
Dzień niepodległości
W ciągu ostatnich trzech miesięcy z północy przybyło już ponad 150 tys. osób, podaje ONZ, niebawem może ich być nawet i pół miliona. Większość to byli uchodźcy, którzy uciekali z południa podczas krwawej wojny domowej toczonej w latach 80. i 90. (zginęło wówczas 2 mln ludzi).