U nas premier, a po nim także szef opozycji piszą programowe teksty do poważnych gazet. Publikują raporty lub prowadzą blogi w Internecie. Wydarzeniem wieczoru staje się długa dyskusja telewizyjna obecnego ministra finansów i byłego wicepremiera o reformie emerytalnej, a wydarzeniem weekendu półtoragodzinna spokojna rozmowa premiera z kontestującymi go artystami.
We Francji prezydent Sarkozy swą politykę wobec Libii ostentacyjnie uzależnił od długiej, zakulisowej rozmowy z krytycznym wobec niego filozofem Bernardem-Henri Levym. A w Niemczech przewodniczący Bundestagu Norbert Lammert odmówił udziału w telewizyjnym talk-show, ponieważ uznał je za rozrywkę, która daje „pierwszeństwo obrazowi nad tekstem, hasłom nad analizą”.
Według Lammerta, telewizja psuje demokrację. Bo od debat parlamentarnych ważniejsze są ustawiane telewizyjne widowiska, w których prowadzący napuszcza na siebie trzech polityków z przeciwnych obozów, a na zakończenie programu dwaj eksperci grymaszą, że dzisiejsza kłótliwa klasa polityczna jest do niczego. Na uwagę „Spiegla”, że może jednak telewizja czyni mało strawny towar bardziej przystępnym, pierwszy parlamentarzysta Niemiec odpowiada, że nawet jeśli takie inscenizacje polityki się ludziom podobają, to telewizja (zwłaszcza publiczna) musi stwarzać warunki pogłębionej rozmowy, w której na ostre pytania powinna być możliwość odpowiedzi w kilku zdaniach złożonych. Telewizja publiczna ma misję oświeceniową i nie powinna być – jak prywatna – zakładnikiem oglądalności. (Skąd my to znamy?)
Producenci mitów
Czy telewizja, i kultura masowa w ogóle, może być medium oświecenia, czy raczej odwrotnie – jest narzędziem ogłupiania mas?