Stacja Oktiabrskaja w Mińsku jest centralną w mieście, tutaj można się przesiąść na drugą linię metra, dlatego zazwyczaj jest tu większy ruch i pośpiech. Stację niedawno wymyto i odnawiano, mnóstwo tu elementów architektury socrealistycznej, marmur, ozdobne kandelabry. Przejście prowadzi przez zwykle zatłoczone schody. To prawdopodobnie tam podłożono ładunek, trotyl, dodatkowo naszpikowany śrubami, gwoźdźmi i nakrętkami. Żeby wzmocnić siłę rażenia. W jaki sposób odpalono ładunek wciąż nie wiadomo. Bilans jest tragiczny, 12 osób nie żyje, jest 134 rannych. Świadkowie mówią, że wszędzie było pełno dymu, odłamków szkła i krwi.
Białoruś jest spokojnym krajem, a Mińsk bezpiecznym miastem. Kto może więc stać za atakiem?
Może to być prowokacja, podobnie jak powyborczy wieczór 19 grudnia 2010 r. W białoruskich elitach trwa walka o władzę, choć na zewnątrz tego nie widać, a przynajmniej nie toczy się ona otwarcie. W sytuacji narastającego z dnia na dzień kryzysu gospodarczego, pustej kasy, drożyzny, zachwiania na rynku walutowym tragedia i zamieszanie może być na rękę przeciwnikom Aleksandra Łukaszenki. Prezydent wciąż podkreśla, że w kraju nie ma terrorystów, panuje ład i porządek, no i praworządność więc zamach mocno godzi w jego pozycję wszechwiedzącego i wszechkontrolującego. Zwłaszcza, że Białorusini rozlewu krwi i jakiejkolwiek wojny boją się chyba najbardziej na świecie i za spokój gotowi płacić nieograniczoną cenę. Spokój i porządek w kraju to były dotychczas główne zalety rządów Łukaszenki, wymieniane jednym tchem, od lat, w stolicy i na prowincji. Że można spokojnie żyć, nie ma zamachów, jak choćby w Moskwie. Z pewnością przysparzało to prezydentowi także wyborców.