Czeska gospoda jakich tysiące. Przy stoliku zasłanym popalonym obrusem z lokalnego browaru siedzi młoda babcia z dwoma wnuczkami; starsza ma może 10 lat i rozpiera ją energia, młodsza, sześciolatka, wygląda jak pączek w maśle. Zamawiają po misce rosołu, a potem narodową specjalność, knedlo-veprzo-zelo, jedno z pięciu najpopularniejszych dań obiadowych. Kelner wnosi wielkie dymiące talerze, na których rozpościera się osiem plastrów buły zwanej knedlikiem, kawały wędzonego prosiaka i łyżka smażonej na smalcu kapusty. Po 10 minutach talerze są czyste, a dzieci domagają się naleśników na deser. Tak rośnie kolejne pokolenie grubasów.
Europejskie Stowarzyszenie Studiów nad Otyłością (EASO) stwierdziło, że 73 proc. czeskich panów i 58 proc. pań cierpi na nadwagę bądź otyłość, co stawia ich odpowiednio na drugim i czwartym miejscu w niechlubnych rankingach tłuściochów. Brytyjski magazyn „The Author” daje piwoszom znad Wełtawy nawet pierwszą pozycję, a młode dziewczyny na ulicach naprawdę rzadko już pojawiają się w rozmiarze mniejszym niż 40. Co czwarty uczeń podstawówki jest otyły, a osiem knedlików to dla niego gratka. Co na to wszystko Czesi? „Nasza kuchnia jest kaloryczna i niezdrowa, ale za to wyśmienita!”.
Inaczej niż w Ameryce, w Czechach głównym winnym nie jest wujek McDonald’s, ale właśnie rodzima tradycja: dobry obiad to kawał tłustego mięsa w sosie z knedlikiem, a dobry deser musi tonąć w cukrze i maśle. Specjały typu smażony ser w panierce z frytkami czy schabowy z sałatką ziemniaczaną w majonezie znoszą plaster ogórka jako jedyną dozwoloną formę zielonej ekstrawagancji.