Pierwsze zaskoczenie: do wielkiego barokowego pałacu w centrum Sztokholmu – styl rzymski, 600 komnat – wchodzimy bez żadnej kontroli (choć na zwykły briefing z urzędnikiem prezydenta w Warszawie idzie się jak przez bramki na lotnisku). Szwecja jest bezpieczna i Królewskie Moście nie potrzebują prześwietlania dziennikarskich magnetofonów i kamer. Drugie: kraj bardzo egalitarny, bogaci się nie afiszują, miliardera nie można poznać po samochodzie ani ubraniu, jednak przepych monarchii – ogromny. Setki malowideł, waz, gobelinów, szafy z bursztynami i kością słoniową. Akurat szykowano na zamku wieczorny obiad: stół na 200 osób, a wykrochmalone serwety na królewskim nakryciu przygotowane w sposób tak misterny, że umieją płótno (inaczej niż dla gości) złożyć tylko trzy osoby w kraju.
Tomasz Jastrun, znawca Szwecji, pisał, że Polaka mile zaskoczy „brak wzdęć godnościowych u znanych Szwedów”. No, ale król to Majestat. Na wszelki więc wypadek poprosiłem o instrukcję Annikę Sönnerberg, która na co dzień w pałacu pracuje. Pokazała, jak się z królem sama wita: zwyczajnie, podaniem ręki, skłon głowy niewielki. W dyskusje na temat polskiego całowania dam w rękę nie chciała się wdawać, nawet głębsze pochylenie głowy i zamarkowanie pocałunku w powietrzu, nad dłonią – jak to czynił w Warszawie francuski ambasador-arystokrata d’Aboville – uznała za niemieszczące się w dworskim szwedzkim protokole. Staliśmy więc małą grupką kilkorga polskich dziennikarzy w wielkiej sali, speszeni wielkimi portretami przodków w zbrojach albo żabotach i z tęgimi minami, jak przystało na potomków napoleońskiego marszałka Bernadotte’a (od niego wzięła się obecna dynastia). Chociaż podobno punktualność jest grzecznością królów, Ich Królewskie Moście spóźniły się 10 minut, ale prawdą jest, że królowa Sylwia po złamaniu nogi chodzi w gipsowym bucie.