Drzwi jest dwoje: niebieskie i czerwone. Czerwone to liberałowie, niebieskie – konserwatyści. Tak malował sytuację przed wyborami parlamentarnymi 2 maja liberał Michael Ignatieff, nazywany Iggy, lider opozycji. Kto chce zmiany, powinien przejść przez drzwi czerwone, inaczej konserwatyści znów stworzą kolejny rząd mniejszościowy, a to będzie katastrofa dla społeczeństwa.
Wszystkie kolory Kanady
Takie postawienie sprawy nie spodobało się części mediów. „Żyjemy w demokracji wielopartyjnej – grzmiał publicysta Scott Piatkowski – i nie lubimy, jak się nam mówi, że mamy tylko dwie możliwości”. Nie pozwólmy sobie wmówić – kontynuował – że skoro boimy się niebieskich, to ze strachu mamy głosować na czerwonych, bo inna opcja nie istnieje. Otóż istnieje: to Nowi Demokraci.
Polityka kanadyjska jest bardziej skomplikowana, niż wynikałoby z reklam wyborczych głównych pretendentów, czyli czerwonej partii liberalnej Ignatieffa i niebieskiej partii konserwatywnej dotychczasowego premiera Stephena Harpera. Tuż przed wyborami łeb w łeb z liberałami szli w sondażach socjaldemokraci Jacka Laytona, czyli wspomniana już partia Nowi Demokraci. No a jeszcze jest Blok Quebecki Gillesa Duceppe, reprezentujący interesy kanadyjskich frankofonów. W sumie te cztery partie po poprzednich wyborach w 2008 r. miały 306 z 308 miejsc w kanadyjskim parlamencie federalnym.
Wszystkie wystawiły kandydatów i tym razem, ale swoje listy zgłosiło też 14 innych ugrupowań. Najliczniej partia Zielonych Elizabeth May, a poza nimi, już znacznie skromniej, partie: komunistyczna, marksistowsko-leninowska, libertariańska, dziedzictwa chrześcijańskiego, a także piratów, nosorożców i marihuany.