Zastrzelono go, a nie pojmano. Wykonano wyrok uprzedzając orzeczenie sadu. Nie pokazano dokumentów, że to on. Wrzucono do wody. Więc co naprawdę się stało?
Trzeba przypomnieć, że ibn Laden mieszkał w fortecy tuż obok Akademii Sztabu Generalnego armii pakistańskiej. Nikt z generałów czy choćby sierżantów o tym nie wiedział? Generał Pervez Musharraf mówi z Dubaju, że za jego rządów operacja komandosów amerykańskich na obszarze suwerennego Pakistanu byłaby nie do pomyślenia. Jeśli tak, jeśli Musharraf rzadziłby dalej, to znaczy, że ibn Laden knułby nadal i al-Kaida popełniałaby kolejne ludobójcze zbrodnie. Z punktu widzenia prawa międzynarodowego działalność sił zbrojnych na terenie obcego państwa jest niedopuszczalna. Ale czy Pakistan to obce państwo? Kto tysiące razy oświadczał, że nie popiera talibów ani terroryzmu? I jak wytłumaczyć obecność najbardziej poszukiwanego terrorysty u samych bram akademii wojskowej Pakistanu? Kraj ten stracił resztki wiarogodności.
Jakie możliwości mieli komandosi amerykańscy? Powiadomić Pakistańczyków, żeby uprzedzili ibn Ladena? Starać się „wyjąć” go z twierdzy, żeby stanął przed sądem? Był uzbrojony. Nie rozstawał się z kałasznikowem. W chwilach ataku, jak ten opisywany dziś we wszystkich mediach komandosi mają ułamek sekundy na zastanowienie się, co robić. Istota sprawy polegała na tym, żeby wyeliminować jednego z największych zbrodniarzy. Żeby już więcej nie zabijał. Gdyby mogli go pojmać, gdyby było to możliwe, zapewne ibn Laden stanąłby przed sądem. Zapewne orzeczono by zgodnie z prawem USA najwyższy wymiar kary. Komandosi skrócili ten proces. Nie należy zakładać, że postąpili samowolnie. Nie wiem, czy rozsądną rzeczą było pokazywanie prezydenta Obamy, jak w towarzystwie swoich współpracowników obserwuje operację.