Prezydent USA Barack Obama, który miał ostatnio doprawdy niewiele okazji do triumfów. Trudno się więc dziwić, że informując o operacji, która przyniosła śmierć Osamie bin Ladenowi, oświadczył pompatycznie przed kamerami TV: „sprawiedliwości stało się zadość”.
Być może jednak to zdanie będzie wlokło się za nim jeszcze długo. Bo co jest sprawiedliwego w zastrzeleniu terrorysty, budzącego lęk, w jego domu pośrodku terytorium Pakistanu? Dla rodzin ofiar zamachów z 11 września 2001 roku odpowiedź może być oczywista, taka jak im serce dyktuje. Ale dla specjalistów w dziedzinie prawa międzynarodowego, którzy od lat się biedzą z prawną wykładnią amerykańskiej „wojny z terrorem”, zapadające w pamięć słowa prezydenta, wypowiedziane ostatniej nocy, stanowią trudny orzech do zgryzienia. Bo nie wszystko, co Amerykanie określają mianem wojny – naprawdę jest wojną.
Sprawiedliwości za zbrodnie, nawet najcięższe, staje się zadość – jak powiada Claus Kress, profesor prawa międzynarodowego z Kolonii – gdy winny zostaje postawiony przed sądem i zapada prawomocny wyrok. Wtedy można mówić o wyrównaniu rachunków. Normalnym postępowaniem wobec poszukiwanego na całym świecie zleceniodawcy zbrodni, takiego jak bin Laden, byłoby – mówi Kress - ujecie go, oskarżenie i skazanie. Owszem, ujęcie takiego niebezpiecznego podejrzanego, ściganego międzynarodowym listem gończym, może nastąpić przy użyciu militarnej przemocy. Mogą zdarzyć się okoliczności, które każą funkcjonariuszom zrobić użytek z broni, a nawet – gdy nie ma innego wyjścia - zabić podejrzanego w samoobronie. Byłaby to tragiczna, nieunikniona eskalacja procesu wymiaru sprawiedliwości.