Przed pyłem nie ma ucieczki. Wszyscy dobrze wiedzą, że po wybuchu trzeba zatkać szpary w oknach i drzwiach mokrymi ręcznikami lub podnieść temperaturę w mieszkaniu tak, by ciepłe powietrze wypychało zimne na zewnątrz. Ale pył przeważnie i tak dostaje się do środka. Islandczycy zakładają specjalne gogle i maski przemysłowe na usta i nos. Bez maski trudno się oddycha. Wystarczy chwila, a ziarenka piasku chrzęszczą w ustach, oczy łzawią, a skóra twarzy zaczyna piec. Widoczność spada do kilku metrów albo nawet do zera.
Wybuch wulkanu Grímsvötn, który o mało nie pokrzyżował planów podróży Baracka Obamy po Europie, to zaledwie początek jego wzmożonej aktywności. – Erupcje będą w najbliższych latach coraz częstsze i potężniejsze – mówi islandzki geofizyk Helgi Björnsson. Grímsvötn jest najaktywniejszym wulkanem na Islandii. Wybucha nieregularnie, średnio raz na 13 lat, od 1920 r. już dziewięć razy. Tegoroczna erupcja była bardzo silna: w ciągu zaledwie kilku dni wulkan wyrzucił więcej pyłu i magmy niż Eyjafjöll, który w kwietniu ubiegłego roku sparaliżował transport lotniczy w całej Europie.
Tym razem skutki ograniczyły się do Islandii: z powodu niskiej widoczności na kilka dni zamknięto fragment drogi krajowej nr 1 na południu kraju, w tamtym rejonie warstwa pyłu na ziemi miała grubość od 1 do 10 cm. Na szczęście tym razem Grímsvötn nie spowodował powodzi jak w latach 90., kiedy po erupcji pół wyspy znalazło się pod wodą. Islandzkie wulkany są pokryte grubą warstwą lodu, która po wybuchu spływa z gorącej góry w postaci rwącej rzeki.