Południowy Sudan ma już swój rząd i swojego prezydenta, Salvę Kiira, ale nie ma jeszcze administracji, która umożliwiłaby rządzenie obszarem ośmiokrotnie większym od Polski. Na ponad 8 mln mieszkańców nowego państwa składa się 65 plemion chrześcijańskich i animistycznych, które razem nie tworzą spójnej nacji. 5 mln z nich to nomadzi bez stałego miejsca zamieszkania. Ponad 2 mln wciąż mieszka w obozach dla uchodźców w Kenii i w Ugandzie. Blisko 85 proc. południowych Sudańczyków nie umie czytać ani pisać.
Rząd Salvy Kiira, weterana wojen domowych chroniącego się przed tropikalnym słońcem Afryki szerokim rondem czarnego kowbojskiego kapelusza, nie ma kadry urzędniczej, ale ma już swoje wojsko, byłych rebeliantów przekształconych w Armię Wyzwoleńczą odzianą w nowe mundury. Jednak o utrzymanie spokoju na granicy z Sudanem Północnym, szczególnie w roponośnym, spornym rejonie Abyei, zadbają siły pokojowe ONZ; pierwsza etiopska brygada zmotoryzowanej piechoty jest już na miejscu. Żołnierze nowej armii, którzy przez wiele lat byli partyzantami w wojnie domowej z muzułmańską Północą, usiłującą wprowadzić w całym kraju prawo koraniczne, ciągle nie znają pojęcia dyscypliny.
Rzecznik nowych południowosudańskich sił zbrojnych płk Philip Auger przyznał w rozmowie z prasą, że „osiągnięcie stuprocentowego posłuszeństwa w naszej armii jest na razie niemożliwe”. Jest to niewątpliwy eufemizm, bo nawet międzynarodowe organizacje, niosące humanitarną pomoc wygłodzonej ludności, wciąż oskarżają żołnierzy o napady rabunkowe. Telewizja Al Dżazira doniosła niedawno o brutalnej pacyfikacji wiosek w południowych prowincjach, daleko od pól bitwy ze znienawidzoną Północą.