Rok w rok była wielka feta, tym razem gospodarz zniknął. Nie tak Muammar Kadafi wyobrażał sobie 42 rocznicę przejęcia władzy: zamiast tradycyjnych parad wojskowych i jeszcze bardziej tradycyjnego wiecu poparcia na placu Zielonym w centrum Trypolisu, trwała regularna obława na przywódcę rewolucji 1 września. Wojska rebeliantów, wspierane przez natowską koalicję, szukały go w nadmorskiej Syrcie i na pustynnym południu kraju. Nazwę trypolitańskiego placu zmieniono, teraz upamiętnia męczenników poległych w walce z siłami pułkownika. I jakby tego było mało, w przeddzień największego święta poprzedniego reżimu, samolot RAF przywiózł pierwsze miliony dinarów, świeżo wydrukowane w brytyjskiej drukarni dla powstańczej administracji.
Gdy maszyna kołowała na stołecznym lotnisku, w Paryżu kończono przygotowania do szczytu, na którym przedstawiciele 60 państw – przyjaciół Libii, jak o sobie mówią – zapewniało o gorącym poparciu dla nowych libijskich władz, które za chwilę uruchomią wielkie programy odbudowy zniszczonego kraju. Sfinansują je dochodami z wydobycia największych w Afryce złóż ropy naftowej.
W Paryżu uznano – nieco na wyrost i wbrew kasandrycznym przepowiedniom pułkownika Kadafiego – że w Libii nie powtórzy się iracki chaos. Odetchnąć może ekipa prezydenta Baracka Obamy. Gdy pod koniec zimy ważyły się losy interwencji zbrojnej w Afryce Północnej, nie brakło wątpliwości, czy otwarcie trzeciego już frontu w państwie muzułmańskim nie przekreśli szans Obamy na zwycięstwo w przyszłorocznych wyborach i nie będzie wstępem do przewlekłego konfliktu. I wreszcie czy nie okaże się podobnym błędem jak atak na Irak w 2003 r.