Pytani o sens niedawnych zamieszek londyńscy nauczyciele i pracownicy socjalni odpowiadają podobnie jak nauczycielka ze szkoły publicznej w Lambeth (Londyn południowy) Kate H.: – Ciekawe nie jest to, że coś takiego się zdarzyło, ale to, czemu nie zdarza się codziennie. U mnie w szkole nie ma dnia bez zadymy – dodaje Kate (która woli zachować anonimowość). Szkoła mieści się w rejonie bardzo mieszanym etnicznie i społecznie. Wielu uczniów pochodzi z rodzin z klasy średniej, inni są w trzecim czy czwartym pokoleniu potomkami rodzin pochodzących z Indii Zachodnich, głównie z Jamajki, mieszkających w lichych osiedlach w Stockwell i Brixton.
– Jasne, że ludzie dostawali szału na widok znajomych ulic w płomieniach i biegających po nich nastoletnich terrorystów, ale zniszczenia można odbudować. Przeraża mnie to, że nie mamy pojęcia, czym wypełnić pustkę w ich głowach i życiu – ciągnie Kate. – Przeraża mnie, że szkołą rządzą gangi, które zastraszają upatrzonych nauczycieli.
Większość uczestników zamieszek to jeszcze dzieci, zwraca uwagę emerytowana pracowniczka socjalna Pat Ledly z Camberwell na południu Londynu: – Nie kieruje nimi nawet gniew, tylko oportunizm i materializm, są produktem ubóstwa emocjonalnego i totalnego braku zbiorowej wyobraźni. Najwięcej kłopotów narobiła najpierw znudzona młodzież korzystająca z okazji do rozróby, potem przyłączyły się gangi i zorganizowane grupy przestępcze. Przygnębienie i ambiwalencja to dominujące uczucia wśród pracowników sektora publicznego. Jeśli nie liczyć policji, to jedynie ta część klasy średniej ma kontakty z ludźmi z samego dołu bardzo hierarchicznego społeczeństwa brytyjskiego. – To czyni z nas jakby misjonarzy – nerwowo uśmiecha się Kate – przybywających z innego kraju w strefę wojny, by pomóc sierotom wojennym.