Angela Merkel w ogóle nie ma ostatnio dobrej prasy. Jeszcze w 2007 r. fetowano ją jako „żelazną kanclerzynę”, która uratowała resztki obalonego przez Francuzów i Holendrów traktatu konstytucyjnego. Ale już w 2010 r., kiedy ociągała się z pomocą dla Grecji, sarkano, że jako wychowana w NRD jest oportunistką, która nie rozumie ducha europejskiej solidarności. A kilka miesięcy temu jej zdjęcia z nogą w gipsie podpisywano „Chory człowiek Europy” i mówiono, że Europa to zbyt ważny polityczny projekt, by – tak jak pani kanclerz – pozostawiać go na pastwę agencji ratingowych.
„Ona psuje mi moją Europę” – miał powiedzieć w lipcu do swojego przyjaciela były kanclerz Niemiec Helmut Kohl. Uznał, że postawa pani Merkel wobec Europy jest niebezpieczna i zarzucił jej brak politycznego kompasu i serca dla procesu zjednoczenia Europy. Tyle że – jak obawiają się młodzi – Europy Kohla i Mitterranda, Schmidta i Giscarda d’Estaing, nie mówiąc o tej de Gaulle’a i Adenauera, już od dawna nie ma. Tamta powstawała jako powojenna utopia, z ducha pojednania dwóch „dziedzicznych wrogów” i konfrontacji z radzieckim zagrożeniem. Jej rusztowaniem była wspólnota gospodarcza. Ale ścianą nośną – żelazna kurtyna dzieląca Stary Kontynent.
Mitem założycielskim Europy Merkel i Sarkozy’ego, Berlusconiego i Papandreu, Tuska i Klausa – jeśli w ogóle ma jakiś – jest aksamitna rewolucja w Europie Wschodniej 1989 r. i zjednoczenie Niemiec. A rusztowaniem – strefa euro, Schengen, różne prędkości integracji i zmienne geometrie wewnątrzunijnych sojuszy.