Czy kraj może zgłosić weto wobec celów swojej własnej polityki? Jeśli nie zdarzy się jakiś cud, w przyszłym tygodniu na oczach całego świata USA i Niemcy – najbardziej zdeterminowani zwolennicy koncepcji „dwóch państw dla dwóch narodów“ – odmówią uznania niepodległości Palestyny. Co więcej, nie wydarzy się to za kulisami, lecz na forum, gdzie zapadają najważniejsze decyzje w sprawie polityki międzynarodowej. Palestyńczycy zamierzają bowiem wystąpić do Rady Bezpieczeństwa o pełne członkostwo w ONZ. Ameryka ogłosiła, że nie poprze tej inicjatywy, wątpliwości nie mają też Niemcy. Angela Merkel już w kwietniu stwierdziła, że wszelkie „jednostronne kroki nie są pomocne“ w rozwiązaniu konfliktu na Bliskim Wschodzie.
Choć Berlin i Waszyngton są w stanie zablokować pełne członkostwo, nie mają wpływu na decyzję o członkostwie drugiej kategorii, do czego w kolejnym posunięciu dąży strona palestyńska. Sukces tego zamierzenia wydaje się przesądzony, gdyż ma ono poparcie dwóch trzecich państw zasiadających w Zgromadzeniu Ogólnym, co jest konieczne, by Palestyna – analogicznie do Stolicy Apostolskiej – uzyskała status państwa nieczłonkowskiego. Tak naprawdę gra idzie tu jednak nie o status, a o jedno słowo: „państwo“.
150 państw za Palestyną, a my przeciw? Taki wynik oznaczałby fiasko dotychczasowej polityki bliskowschodniej Zachodu. Czyż sami nie wychwalaliśmy niepohamowanego dążenia do wolności i samostanowienia w Tunezji, Egipcie, Libii i Syrii? A teraz? Mielibyśmy nagle zachować się jak nikczemnicy i zagłosować przeciwko uznaniu państwa, na którego odbudowę przeznaczamy miliard euro rocznie?
Po wiośnie arabskiej przed polityką bliskowschodnią stanęło niemalże niewykonalne zadanie: ma ona doprowadzić do odbudowy zaufania do Zachodu w świecie arabskim, a jednocześnie zapobiec izolacji Izraela.