Wyklęty w Brukseli po tym, jak zawetował reformę traktatu lizbońskiego, w Londynie David Cameron był witany niemal jak bohater. Brukowiec „The Sun” uraczył premiera zdjęciem w cylindrze Winstona Churchilla i palcami złożonymi w słynny znak zwycięstwa, aczkolwiek z nieco innym przesłaniem niż podczas II wojny światowej. „Wsadź sobie, Europo” – głosił tytuł na pierwszej stronie najpoczytniejszej gazety na Wyspach. W 1990 r. brukowiec poradził to samo szefowi Komisji Europejskiej Jacques’owi Delorsowi, gdy ten usiłował przymusić Wielką Brytanię do głębszej integracji gospodarczej. „Wzywamy czytelników, by powiedzieli francuskiemu głupcowi, gdzie może sobie wsadzić swoje ECU” – apelowała wówczas gazeta.
Wrogość wobec Unii nie jest na Wyspach niczym nowym, ale nigdy jeszcze nie była tak widoczna w głównym nurcie polityki. Sam Cameron ogłosił kilka tygodni temu, że jest sceptyczny wobec Europy, a parlament debatował niedawno nad tym, czy nie rozpisać referendum nad dalszym członkostwem w Unii Europejskiej. Nawet wystąpienie premiera w Izbie Gmin po powrocie z Brukseli zakończyło się triumfem. Owszem, szef liberałów Nick Clegg odmówił zajęcia miejsca obok Camerona w ławach koalicji, a lider opozycyjnych laburzystów Ed Miliband nazwał weto porażką, ale torysi byli nim zachwyceni. Zwłaszcza eurosceptycy, którzy w ostatnich miesiącach nabrali wiatru w żagle.
Linia „The Sun” dobrze oddaje nastroje społeczne. 58 proc. Brytyjczyków uważa, że Cameron postąpił słusznie, wetując nowy traktat, choć 40 proc. obawia się marginalizacji kraju w Unii. Z dwojga złego Brytyjczycy wolą jednak zostać na uboczu, niż angażować się w ratowanie strefy euro. Kryzys wspólnej waluty utwierdził ich w przekonaniu, że dobrze postąpili, zostając przy funcie, ale zrobił coś jeszcze: uwiarygodnił eurosceptyków, którzy żądają wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii. 70 proc. Brytyjczyków chce referendum w tej sprawie, z tego 49 proc. zagłosowałoby za wyjściem, a 40 proc. przeciw. Zaledwie dekadę wcześniej proporcje w podobnym badaniu były odwrotne: 68 proc. opowiadało się za pozostaniem w Unii, 19 proc. za jej opuszczeniem.
Marzenie Churchilla
Na Wyspach domki bliźniaki nazywane są semi-detached, dosłownie „półoddzielone”. To niezła metafora stosunku Brytanii do Unii: niby Europa ledwo za Kanałem, ale tak naprawdę dużo dalej niż Stany Zjednoczone czy Brytyjska Wspólnota Narodów. Zaraz po wojnie brytyjskie elity miały nadzieję, że Zjednoczone Królestwo pozostanie trzecią potęgą świata, funt szterling utrzyma się jako główna waluta w rozliczeniach handlowych krajów Commonwealthu, a kolonie będą dalej dostarczać intratne towary. Na zrujnowany wojną kontynent patrzono w Londynie bez entuzjazmu. Ale Brytania musiała ustąpić miejsca Ameryce, a Europa okazała się nadspodziewanym sukcesem.
Byłoby jakimś grymasem historii, gdyby to akurat konserwatysta Cameron ziścił marzenie Charles’a de Gaulle’a o Europie ojczyzn, ale bez Brytanii. A zarazem gdyby zniszczył, dopuszczając do wyprowadzki z bliźniaka, inne marzenie: samego Churchilla, też konserwatysty, o zjednoczonej Europie. To marzenie zrodziło się z żywej pamięci o tym, jak straszliwy los zgotował Europie niemiecki hitlerowski nacjonalizm. W sierpniu 1946 r. Churchill wzywał w Zurychu do stworzenia „czegoś w rodzaju Stanów Zjednoczonych Europy. Pierwszym krokiem musi być partnerstwo Francji i Niemiec. Przyszłość europejskiej rodziny zależy od podjęcia zobowiązania, by czynić dobro, a nie zło”.
Churchill przybrał ton moralistyczny, jak to mąż stanu, ale trafnie nazwał istotę problemu, jak to wybitny polityk. Optował za braterskim związkiem Brytanii, „jakiejś unii europejskiej” oraz USA. Brytania miała być ogniwem łączącym. Tyle że ta wizja oznaczała nadchodzące potężne napięcia między owymi dwoma wektorami powojennej polityki brytyjskiej. Zjednoczone Królestwo musi wciąż wybierać między specjalnymi stosunkami z Ameryką a współpracą z Europą. Od wstąpienia do EWG polityka względem niej jest wciąż naznaczona pierworodnym grzechem niezdecydowania: razem czy osobno?
De Gaulle mówi „non”
Kiedy powojenna Europa na zachód od bloku komunistycznego zaczęła budować ponadnarodowe struktury współpracy gospodarczej, Londyn umacniał współpracę z Ameryką. Opcja transatlantycka brała górę. W 1950 r. Wielka Brytania odrzuciła propozycję wstąpienia do Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali i zniechęcała do tworzenia wspólnego rynku. Tym samym przepuściła okazję, by należeć do państw założycieli przyszłej UE. Na powołanie europejskiej EWG w 1957 r. odpowiedziała powołaniem Europejskiego Stowarzyszenia Wolnego Handlu (EFTA), do którego należą dzisiaj Szwajcaria, Norwegia, Islandia i Liechtenstein.
Kiedy się okazało, że EWG ma potencjał dużo większy niż EFTA, brytyjski premier Harold Macmillan, konserwatysta, zaczął starania o wejście do Wspólnoty. Zachęcał go do tego zresztą prezydent USA John F. Kennedy. Dla Waszyngtonu współpraca z odbudowującą się Europą była wtedy priorytetem. Tymczasem na Wyspach na początku lat 60. przeciwni wejściu byli brytyjscy laburzyści, Partia Konserwatywna była w tej sprawie podzielona, a poparcie społeczne dla integracji z Europą było słabe. Mimo to Macmillan kontynuował rozmowy o akcesji. Tym razem gromkie non! powiedział – ku zaskoczeniu Londynu – generał de Gaulle.
Prezydent Francji nie życzył sobie w Europie rywala, i to tak silnie związanego z USA. To, zdaniem Paryża, groziło zmianą wspólnoty europejskiej w atlantycką i atomowym dyktatem amerykańsko-brytyjskim. Generałowi wystarczała „Europa ojczyzn”, oczywiście pod francuskim przewodem i z wymierną korzyścią dla francuskiej gospodarki. Jego nieufność do Anglosasów przeżyła de Gaulle’a w polityce francuskiej. Cel Macmillana osiągnął dopiero kolejny brytyjski premier, również konserwatysta Edward Heath. Bez większych problemów porozumiał się z następcą de Gaulle’a Georges’em Pompidou. Wielka Brytania oficjalnie przystąpiła do EWG 1 stycznia 1973 r.
Brytyjczycy na „yes”
Był to moment zwrotny, szansa na porzucenie postimperialnych iluzji i megalomańskich ciągotek do izolacjonizmu. Mało kto pamięta, że w pierwszych dekadach powojennych Wielka Brytania nie była bynajmniej wzorem do naśladowania w Europie. Była upadłym mocarstwem światowym; miała broń atomową, ale także niski wzrost PKB, wysoką inflację, rosnące bezrobocie, przestarzały przemysł i metody zarządzania, nadmiar regulacji, spadającą konkurencyjność na rynkach światowych. Gdy Wspólnota Europejska przeżywała cud gospodarczy, Brytanię nazywano chorym człowiekiem Europy.
W tak złej sytuacji korzyści z wejścia do Europy wydawały się większe niż narodowe kompleksy i fobie. Wstąpienie do EWG nie mogło z dnia na dzień postawić gospodarki na nogi, na to trzeba było czasu i reform wewnętrznych. Na razie inflacja sięgała 28 proc., dług publiczny 60 proc. PKB, funt stracił 23 proc. wartości, a odkryte złoża ropy naftowej u wybrzeży Szkocji jeszcze nie przynosiły znaczącego dochodu. Dlatego następca Heatha, socjalista Harold Wilson, ogłosił w 1975 r. referendum w sprawie dalszej przynależności do EWG.
Sam był „za”, podobnie jak biznes i spora część opinii publicznej, „przeciw” była część elektoratu lewicowego, kontrolowana przez związki zawodowe. A jednak aż 67 proc. głosujących Brytyjczyków powiedziało Europie „tak”. Niespodzianka, ale w sumie to samo niezdecydowanie. Wkrótce potem finanse publiczne były w tak złym stanie, że Brytania musiała pożyczyć od MFW 3,9 mld dol. Fatalne nastroje społeczne na tle stagnacji gospodarczej wyniosły do władzy w 1979 r. Żelazną Damę Margaret Thatcher.
W cieniu Thatcher
Lewica miała tak marne notowania, że Thatcher bez problemu przekonała wyborców do swego wolnorynkowego i antysocjalnego programu budowy „demokracji właścicieli”. Przegrana i rozbita Partia Pracy opowiedziała się za wyjściem Brytanii z EWG. Konserwatywna pani premier z Europy wyjść nie chciała, ale forsowała w niej swoją wizję współpracy. W 1988 r. mówiła o niej w Kolegium Europejskim w Brugii. Jednolity rynek – „tak”, wspólna polityka socjalna i monetarna – „nie”, centralizacja brukselska – „nie”, przyjęcie nowych członków z Europy Środkowo-Wschodniej – „tak”. Słowem: Europa à la carte.
Następca Thatcher konserwatysta John Major był mniej konfrontacyjny i bardziej skory do współpracy, ale grubej linii, wytyczonej przez poprzedniczkę, nie przekroczył. Żaden premier brytyjski – od konserwatysty Heatha po laburzystów Tony’ego Blaira i Gordona Browna – nie przyjmował idei federacji europejskiej. Wszyscy bronili wywalczonego przez Thatcher rabatu na składkę do unijnej kasy i protokołu zwalniającego Wielką Brytanię z niektórych postanowień unijnej Karty Praw Podstawowych. Wszyscy wierzyli, że Unia powinna pozostać luźnym związkiem państw narodowych, a jedyną namacalną korzyścią dla Wielkiej Brytanii jest wspólny rynek. Ale nawet tego nie potrafili sprzedać wyborcom.
Niektórzy, jak Major i Blair, deklarowali, że miejsce Brytanii jest w sercu Europy, ale ich polityka tego nie potwierdzała. Wciąż kierowali się azymutem transatlantyckim (Blair poszedł z George’em Bushem na wojnę w Iraku). Wciąż żywili się brytyjskim snem o potędze dzielonej z Ameryką. Nigdy nie potraktowali naprawdę serio współpracy z Europą. Blair snuł plany wprowadzenia Wielkiej Brytanii do strefy euro, łudząc europejskich partnerów głębszą integracją, ale jednocześnie zwalczał wspólną politykę rolną, podgrzewając odwieczny konflikt z Francją. Wiedział, że Brytyjczycy są instynktownie sceptyczni wobec Europy, poza tym Unia przydawała się jako chłopiec do bicia.
70 mln na Unię
Jeśli ktoś jest winny niechęci Brytyjczyków do Europy, to brukowce. Badania dowodzą, że o Europie Wyspiarze wiedzą niewiele, większość informacji czerpią z prasy, a ta w przeważającej części jest eurosceptyczna, jeśli nie wroga wobec Unii. Z jednej strony gra na narodowej tożsamości i wspomnieniach po Imperium Brytyjskim, z drugiej wyolbrzymia unijne marnotrawstwo, regulacyjne absurdy i deficyty demokratyczne wspólnoty. Nie informuje też opinii publicznej o tym, co członkostwo jej przyniosło, choćby w postaci rynku zbytu dla połowy brytyjskiego eksportu. Żaden polityk nie odważy się powiedzieć, że sukces gospodarczy ostatnich dwóch dekad kraj zawdzięcza w większym stopniu członkostwu w Unii niż imperialnym iluzjom.
Brytyjczycy w ogromnej większości są wobec Unii obojętni, a radykalizują się głównie wtedy, gdy w kraju źle się dzieje. Tak jak dzisiaj, gdy rząd Camerona brutalnie zaciska pasa, gospodarka zwalnia, a bezrobocie rośnie. Braku miejsc pracy winni są przybysze z innych krajów Unii (całe szczęście, że nie weszliśmy do Schengen), a rząd miałby więcej pieniędzy na zasiłki, gdyby nie musiał płacić składki na Brukselę (wydajemy na nią 70 mln funtów dziennie). Europa staje się kozłem ofiarnym brytyjskiej polityki, a eurosceptycy obiecują, że jeśli Brytania wystąpi z Unii, jej problemy gospodarcze znacznie się zmniejszą. Antyeuropejski populizm jest brytyjską odmianą nacjonalizmu, który podnosi łeb na kontynencie.
Dochodzi wreszcie kwestia tożsamości. Mimo 38 lat członkostwa w Unii Anglicy, Walijczycy i Szkoci wciąż czują się bardziej Brytyjczykami niż Europejczykami, a oczekiwać od nich, że będą utożsamiali się z Unią, to trochę jak kazać Rzymianom, by chcieli zostać Galami. Na to nakłada się różnica cywilizacji i stylów życia między wyspą a kontynentem: Brytyjczycy jeżdżą lewą stroną jezdni, ważą w funtach, mierzą w jardach, mają inny prąd w gniazdkach, inną godzinę na zegarach. Pozornie nieistotne kwestie sprawiają, że czują się inni od sąsiadów na kontynencie, a ci ostatni nie uważają Wielkiej Brytanii za naturalną część Unii. 56 proc. Niemców i 54 proc. Francuzów uważa, że Brytyjczycy mają „wyspiarską” perspektywę na świat.
Europa nie płacze
Na wyspie łatwiej zamknąć się w swoich granicach i to właśnie robią dziś Brytyjczycy, wystraszeni kryzysem w Europie. Tyle że ta wyspa jest już połączona z kontynentem tunelem kolejowym, a Londyn jest największym centrum finansowym świata, więc rozpad strefy euro i tak dopadnie Brytanię, nawet jeśli jutro wystąpiłaby z Unii. Straciłaby też sporo ze swej wyjątkowości dla Waszyngtonu, który widzi w Londynie eksponenta swoich interesów w Europie. Ucierpiałyby wreszcie notowania Brytanii w Europie: według sondażu ICM dla „Guardiana”, podziw dla ojczyzny Szekspira wyraża 39 proc. Polaków, ale tylko 33 proc. Niemców i zaledwie 22 proc. Francuzów. A badanie robiono jeszcze przed wetem.
Brytyjczycy niewiele sobie robią ze zdania Niemców i Francuzów, ale sąsiadom z kontynentu wyraźnie skończyła się cierpliwość do zrzędliwych Wyspiarzy. Nicolas Sarkozy był zadowolony, że Cameron sam wypisał się z dalszej integracji, potwierdzając tym samym odwieczne przekonanie Francji, że Wielka Brytania nigdy nie pasowała do Unii. Z kolei Angela Merkel była zniesmaczona egoizmem brytyjskiego premiera, który składa przyszłość wspólnoty na ołtarzu krajowej polityki. Cameron twierdzi, że pozycja jego kraju w Unii nie uległa zmianie, ale w Brukseli mało kto chce go już słuchać, zaś w Londynie uruchomił proces, który trudno mu będzie teraz zatrzymać.
O awansie eurosceptyków świadczy fakt, że BBC pyta o zdanie Nigela Farage’a, europosła Partii na rzecz Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, który słynie z obrażania unijnych urzędników i niekończących się tyrad przeciw Europie w Strasburgu. „Na początku cieszyłem się, że brytyjski premier był twardy, ale tak naprawdę pokazał słabość” – mówił Farage w ubiegłym tygodniu. „Gdyby powiedział, że chce gwarancji dla City albo ogłosi referendum nad członkostwem, dostałby to, czego chciał. A tak zostaliśmy z niczym. Jeśli myśli, że nas udobruchał, to grubo się myli. Prawdziwa debata dopiero się zacznie: nie możemy trwać w Unii, jeśli nie mamy na nią wpływu. Musimy urządzić to referendum”.