Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Świat

Kim-Kim

Kim umarł, lecz żyje Kim

Wiadomość o śmierci Drogiego Przywódcy, Kim Dzong Ila oznacza wybuch kontrolowanej histerii na Północy Korei. Jest także równoznaczna z ogłoszeniem alarmu dla sił zbrojnych na Południu.

Co się tyczy armii północnokoreańskiej, trzeciej co do liczebności na świecie, alarm nie jest potrzebny, albowiem trwa od zawsze. Ubrana na czarno starsza pani wystąpiła w roli spikerki telewizyjnej i odczytała oficjalny komunikat o śmierci Wodza, łkając. Władze KRLD, ktokolwiek tam panuje, a panują procedury przećwiczone do najdrobniejszego szczegółu, wykazały rutynowy spokój – Kim umarł, lecz żyje Kim. Podano, że pogrzeb odbędzie się 28 grudnia, co znaczy, że sukcesja przygotowywana od roku weszła w ostatnią, praktyczną fazę. Następca zwany już „Wielkim Następcą”, najmłodszy syn wodza, Kim Dzong Un, na razie funkcjonuje tak, jak gdyby nic się nie stało. Telewizja zdaje się potwierdzać istnienie tego wszechobezwładniającego „nic”, pokazując obrazki z ulic Phenianjau. Kobiety o smutnych twarzach, poubierane w szare kurtki idą do pracy, zasłaniając ze smutkiem twarze. Mężczyzn nie widać, bo są już w punktach mobilizacyjnych.

Armia nie musi dokonywać zamachu stanu, bo w praktyce rządzi tam wszystkim. Chiny, wielki mentor i protektor Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej reagują na wiadomości z Phenianu ze spokojem, albowiem z dystansu kontrolują stan rzeczy. Tuż po odebraniu wiadomości o śmierci Wodza Pekin przekazał narodowi koreańskiemu kondolencje, mówiąc o głębokim szoku.

Ta retoryka w małym stopniu odpowiada prawdzie. Wódz uzgodnił już i w Pekinie i w Moskwie, że jego następcą będzie Kim Dzong Un i uzyskał przychylność obu stolic. Rosja była mu potrzebna jako jeden z trzech sąsiadów koreańskiego gułagu. Rzecz w tym, żeby w razie konfrontacji siły zbrojne KRLD nie musiały bronić granic na północy przed masową falą uchodźców i żeby mogły skoncentrować się na południu.

Reklama