Wawrzyniec Smoczyński: – Czy Władimir Putin wygrał wybory prezydenckie w pierwszej turze?
Lilia Szewcowa: – Nie da się tego sprawdzić, ale według mnie dość trudno byłoby mu przekroczyć 50 proc. Niezależni analitycy mówią, że na finiszu kampanii zdobył głosy niezdecydowanych, ale zwycięstwo było w najlepszym razie minimalne, w granicach 51 proc. głosów. Gdyby wybory były uczciwe, najpewniej doszłoby do drugiej tury, a paradoks polega na tym, że tę rundę Putin wygrałby już bezapelacyjnie – jego rywalem byłby lider komunistów Giennadij Ziuganow, a z taką alternatywą nawet przeciwnicy Putina oddaliby głos na niego. Tak było w 1996 r., gdy Ziuganow wszedł do drugiej tury z Borysem Jelcynem.
Dlaczego w takim razie Putin nie pozwolił na uczciwe podliczenie głosów?
Bo wolał mieć liczby zamiast legitymizacji. Nie mógł znieść przedłużającego się okresu rywalizacji ani perspektywy porażki w pierwszej turze. Obawiał się, że elita władzy odbierze to jako oznakę jego słabości, więc sięgnął po przemoc administracyjną i fałszowanie wyników, by stworzyć pozory siły.
Ale w oczach zwykłych Rosjan utracił legitymizację.
Tak, w swoim otoczeniu stworzył wrażenie siły, ale w szerokich grupach ten wynik zasiał wątpliwość, czy Putin ma prawo do urzędu. Nie minie tydzień od wyborów, a pojawi się sporo niezależnych wyliczeń i okaże się, że oficjalne wyniki są niewiarygodne. W Moskwie Putin zebrał oficjalnie 47 proc. głosów, ale jeśli odjąć fałszerstwa wyborcze i przymusowe głosowania, mógł dostać najwyżej 30–35 proc. Czyli stracił stolicę.