Rio to legenda. 20 lat temu Szczyt Ziemi, czyli oenzetowska konferencja wszystkich państw, podjął tu decyzje, które uruchomiły „globalny proces na rzecz zrównoważonego rozwoju”. Wyrosły z niego trzy ważne konwencje (o bioróżnorodności, pustynnieniu i zmianie klimatu) oraz Cele Milenijne ONZ, dzięki którym miliardy płyną z bogatej Północy do biednego Południa. Tak w 1992 r. usankcjonowano globalną współzależność i współodpowiedzialność.
To było dobre i piękne. Czasy też były dobre i piękne. Najbardziej optymistyczna chwila XX w. ZSRR się rozpadł. Budziły się Chiny i Indie. Apartheid się skończył. Demokracja i rynek wprost eksplodowały.
Globalnym bestselerem roku był „Koniec historii” Francisa Fukuyamy. Ludzie uwierzyli, że odwieczne wzloty i upadki ludzkości mamy wreszcie za sobą. Wprawdzie Fukuyama napisał coś wręcz przeciwnego, czyli że ludzkość osiągnęła swoją heglowską pełnię i może być tylko gorzej, ale w entuzjastycznym nastroju nikt nie mógł przyjąć takiej tezy do wiadomości. I nikt nie chciał słyszeć jego drugiej (postnietzscheańskiej) tezy o „ostatnim człowieku”, który gnuśniejąc odkłada miecz i łuk, a specyficzny dla naszego gatunku instynkt permanentnej walki przenosi z pól bitewnych do sal konferencyjnych, gdzie się zawiera traktaty i kontrakty.
Kiedy w 1992 r. delegaci zebrali się w Rio, dominowało poczucie, że ludzie przestają być problemem ludzkości. Jedynym poważnym problemem wydawała się Ziemia. Szczyt miał pomóc Ziemi w sprostaniu potrzebom i pragnieniom ludzkości. To się udało częściowo.
Wiele problemów udało się ograniczyć, ale więcej narosło.