Przyszli nad ranem, kiedy mocno spał. Naprawdę nie może robić sobie wyrzutów, że nie obudził go hałas, kiedy wyjeżdżali z podwórka. Właściwie nie ma w tym żadnej jego winy, ale mimo to od tamtego czasu niepokój ściska go za gardło. Odczuwa to jako swego rodzaju karę.
Steffen Kögler stoi w pustej hali spółdzielni rolnej Oderberg w Uckermark. Hala jest pusta, bo w nocy z 3 na 4 kwietnia nieznajomi mężczyźni ukradli stąd dwa traktory, wartości łącznie 80 000 euro. Pojechały za granicę, do Polski. Kamera sfilmowała wszystko, ale żadnego ze sprawców nie dało się rozpoznać. Jeden samochód jechał przodem, przed traktorami, dwa za konwojem z tyłu, przez uśpioną okolicę. W Hohenwutzen widział ich listonosz, dochodziła wtedy piąta rano. Hohenwutzen jest o rzut kamienia od Polski, a listonosz jest jedynym świadkiem.
Kiedy Kögler dostał od policji z powrotem to nagranie z kamery, przyjrzał się jeszcze raz niewyraźnym cieniom ze wschodu – i skasował nagranie.
Takim trzeba by obcinać łapska – mówi.
Że jak, proszę?
Te słowa wypowiedział cicho, jakby mimowoli. To przemawiała złość. Steffen Kögler nie jest wrogiem obcokrajowców ani sadystą. Jest przyjaznym, życzliwym światu facetem, wykwalifikowanym rolnikiem. Studiował w Dreźnie. Nie ma nic przeciwko Polakom, Ukraińcom czy Litwinom. Tyle, że dotarł już do swojej granicy cierpliwości i na truciznę nieufności nie znajduje żadnego antidotum.
Mówi: Kiedy teraz jakiś Polak wchodzi przez bramę, włosy same mi się jeżą na karku.
Osiemdziesiąt kilometrów na północny wschód od pustej hali Köglera rolnik Henryk Rogaczewski siedzi w swojej ogrodowej altanie, obok na poręczy ma plastikową, ognistorudą wiewiórkę. Mówi: Zostałem tak wychowany, aby nikomy nie zabierać niczego, co do niego należy.