Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Świat

Rower to nie zabawka

Centra miast bez aut. A u nas?

Nowy brytyjski ambasador w Czechach Tim Voase na początku sierpnia przyjechał na rowerze, by objąć swoje stanowisko. Przepedałował z Londynu do Pragi 1500 km w 9 dni.

W bagażu miał tylko paszport, koszulkę na zmianę i dokumenty. Spał pod gołym niebem. Najciężej było na pagórkach Szumavy, a najbardziej zaskoczyły go urocze, ale dla rowerzystów zabójcze kocie łby starej Pragi. Niezrażony, trasę między swoją rezydencją a ambasadą Zjednoczonego Królestwa zamierza pokonywać także na rowerze. Wszystko po to, żeby utrzymywać dobrą kondycję oraz walczyć z globalnym ociepleniem - obliczył, że zaoszczędzi atmosferze 350 kg dwutlenku węgla.

Tę uroczą historię opowiedziałem na spotkaniu towarzyskim grupce warszawskich dziennikarzy, a potem z zaskoczeniem słuchałem pogardliwych prychnięć nad „lewactwem” i „dziwactwem” zachodnioeuropejskich elit. Nie zauważyłem nawet próby choćby zrozumienia (o docenieniu nie mówiąc) decyzji ambasadora Voase. Jego wyczyn komentowano właśnie jako dziwactwo, wprawdzie niegroźne, ale nieco irytujące, po podszyte „ideologią ekologii”.

Gdyby się zainteresowali, dowiedzieli by się, że wyczyn Voase jest jednym z elementów rewolucji, jaka zachodzi w świadomości brytyjskich mieszczuchów. Z aut rezygnuje się tam masowo, bo nie dość, że smrodzą, to jeszcze korkują miasta. Władze miejskie celowo zwężają ulice, likwidują miejsca parkingowe i wprowadzają opłaty za wjazd do centrum. W centrach najwyższa dozwolona prędkość wynosi ok. 30 km/h. Cel tych działań jest formułowany jasno i bez ogródek: chodzi o zniechęcenie ludzi do używania samochodów w miastach. Tam bowiem, na bogatym Zachodzie już od dawna wiadomo, że auto do poruszania się po mieście po prostu się nie nadaje, niezależnie od tego, jak bajońskie sumy właduje się w betonową, samochodową infrastrukturę. Stąd systemowe, stymulowane przez rząd i władze lokalne promowanie komunikacji publicznej oraz rowerów.

Reklama