Podrywają się z lotnisk w północnym i środkowym Izraelu, biorą kurs na Damaszek i lecą prosto na Iran. Sparaliżowana wielomiesięczną rebelią syryjska obrona przeciwlotnicza może się tylko bezradnie przyglądać, jak ponad setka samolotów bojowych F-15 i F-16 z gwiazdą Dawida wymalowaną na skrzydłach mknie najkrótszą drogą ku precyzyjnie wyznaczonym celom: głęboko zakopanym irańskim instalacjom nuklearnym. Piloci ćwiczyli tę operację wielokrotnie, najpierw nad Turcją, a po pogorszeniu się stosunków z Ankarą – nad Włochami i Grecją. Ale teraz to już prawdziwy atak, a każda bomba jest na wagę złota.
Pentagon odmawia bowiem dostarczenia swoich potężnych, naprowadzanych laserowo bomb GBU-28, które demolują betonowe schrony ukryte nawet 60 m pod powierzchnią ziemi. Amerykanie zakładają, że embargo na „niszczycieli bunkrów” uniemożliwi Izraelowi prowadzenie wojny zaczepnej z Iranem bez wyraźnej zgody USA. Ale nie przewidzieli, że izraelski przemysł zbrojeniowy w dość krótkim czasie zdoła wyprodukować własną broń niszczącą podziemne schrony. Izraelskie bomby są znacznie mniejsze niż GBU-28, nazywają się MPR-500, na dodatek nie wypróbowano ich dotąd w warunkach bojowych, a ich liczba jest nadal bardzo ograniczona.
Choć irańska obrona przeciwlotnicza wie o ataku od chwili, gdy odrzutowce przekroczyły granicę izraelsko-syryjską, to niewiele może zrobić. Baterie rakiet S-300 produkcji rosyjskiej potrafią zlokalizować nieprzyjaciela znajdującego się w odległości 144 km i na pułapie 27 tys. m, ale irańskie siły zbrojne nie mają ich wiele. Po dostarczeniu trzech kompletów Moskwa – podporządkowując się międzynarodowym sankcjom uchwalonym przez Radę Bezpieczeństwa – zaprzestała dalszej sprzedaży wyrzutni.