Szeregi domów z zabitymi oknami, opuszczone stacje benzynowe, fabryki szkielety, sterty śmieci. Prostytutki na ulicach oferujące usługi za działkę heroiny. Odór nieczystości i dym ze spalarni odpadków. To pejzaż Camden w stanie New Jersey. Miasto kiedyś kwitło, przyciągając imigrantów do tutejszych stoczni. Dziś jest amerykańskim jądrem ciemności – skupiskiem największej biedy i przestępczości, najniższych wskaźników ukończenia szkół, 35-proc. bezrobocia. Pod wiaduktem prowadzącym na drogę 676 mieszkają w namiotach bezdomni.
Amerykańskie tent cities, miasteczka namiotowe, rozrosły się po recesji i kryzysie 2008 r. Mają piękne nazwy, jak City of Hope, choć nadziei tam niewiele. Do typowych mieszkańców – czarnoskórych wykolejeńców z problemem narkotykowym – dołączyli nowi – biali z klasy średniej, którzy stracili dom albo pracę. Jak w latach 30. ubiegłego wieku, kiedy na obrzeżach miast wyrastały hoovervilles, biedaosady nazwane tak od prezydenta Herberta Hoovera, którego polityka wywołała Wielki Kryzys. Dzisiejsze miasteczka namiotowe są znacznie mniejsze, ale mogą być metaforą ostatnich lat. Obamavilles – nazywali je przeciwnicy Obamy. Zwolennicy przypominali, że kryzys odziedziczył po poprzedniku.
Krach w portfelach
Sergio Barba, inżynier z Greeley w stanie Kolorado, od czterech miesięcy zalega ze spłatą kredytu hipotecznego. Bank wkrótce zabierze mu dom, wart po kryzysie mniej, niż Sergio jest winien bankowi. Christine Thebo ze Steamboat Springs, również w Kolorado, rok temu straciła pracę w miejscowym hotelu i przyjechała do rodziców do Waszyngtonu.