Ponad rok temu przez Italię przetoczyło się polityczne tsunami. Silvio Berlusconi zrezygnował z funkcji premiera, co uradowani Włosi przyjęli śpiewem i tańcami na ulicach. Strzelały szampany, a władzę przejął prezydencki nominat prof. Mario Monti, natychmiast okrzyknięty zbawcą narodu. Ba! Amerykański tygodnik „Time” pytał wówczas z okładki: „Czy ten człowiek może zbawić Europę?”. W najważniejszych stolicach szefa włoskiego rządu przyjmowano z szerokim uśmiechem i niespotykaną dotąd rewerencją. Z włoskich mediów zniknęły wykrzywione grymasem nienawiści twarze polityków, których zastąpili układni, poważni ministrowie Montiego z tytułem prof. przed nazwiskiem. Wydawało się, że po tej epokowej metamorfozie już nic nie będzie wyglądać tak samo. Tymczasem, trawestując genialną obserwację z „Lamparta” Tomasiego di Lampedusy, znów okazało się, że „w Italii trzeba zmienić wszystko, by nie zmieniło się nic”.
Ostatnie sondaże wyborcze można było publikować na dwa tygodnie przed elekcją. W sobotę 9 lutego prowadziła lewicowa koalicja wokół Partii Demokratycznej (29–32 proc. poparcia), przed centroprawicowym przymierzem Berlusconiego z Ligą Północną. O różnicy między tymi ugrupowaniami trudno przesądzać, bo w Italii przed wyborami statystyka przestaje być nauką ścisłą i można sobie sprawić sondaż à la carte. Instytut IPSO, na który powołuje się lewica, szacuje jej przewagę na 7 punktów procentowych, a adwersarze wskazują na sondaż EuroMedia Research i twierdzą, że chodzi zaledwie o 1,7 proc.
Tak czy inaczej, na czele znów ten sam układ, zastygły 20 lat temu w paraliżującym klinczu.