Papież Franciszek wyłania się z historii wyjątkowo ponurej, nawet jak na Amerykę Łacińską czasów zimnej wojny. A jaką kartę ma on sam?
1
Po Buenos Aires już krążą żarty: mamy potwierdzenie, że Bóg jest Argentyńczykiem; z Leo Messim i papieżem Franciszkiem – nikt z nami nie wygra. Ale są też złe wieści: papieża ścigają upiory. To upiory dyktatury z lat 1976–83.
Wojskowa junta gen. Jorge Videli była daleka od „średniej represyjnej” podobnych rządów w regionie. Za dnia udawała normalne państwo – nocą zakapturzeni bezpieczniacy wyciągali ludzi z domów, porywali z ulic, torturowali, zamykali w tajnych obozach. Tysiące zniknęły bez śladu. Zakopywano ich w masowych grobach, palono, albo skatowanych, półżywych strącano z samolotów do Atlantyku. Argentyńscy wojskowi byli artystami okrucieństwa: więźniów rażono prądem; wpychano do odbytu lub pochwy rurę, a przez nią szczura, który szarpał wnętrzności ofiary. Torturowano dzieci na oczach rodziców – i odwrotnie. Normą były gwałty i udawane egzekucje.
Wojskowi nie rozróżniali między lewicowymi partyzantami, działaczami, związkowcami, dziennikarzami, adwokatami. Dążyli do unicestwienia wszystkich, którzy tworzyli społeczeństwo obywatelskie. Ideologię dostarczali m.in. duchowni. „Żydostwo, masoneria i komunizm to trzej najwięksi wrogowie Boskiego Odkupiciela” – pisali Jordán Bruno Genta, obłąkany mistyk i ks. Julio Meinvielle. Nacjonalizm, integrystyczny katolicyzm plus walka z wywrotowcami – oto fundamenty Procesu Odbudowy Narodowej, jak nazwali swój reżim. Szczytową perwersją junty było porywanie niemowląt: polityczne więźniarki rodziły w obozach, a ich niemowlęta oddawano do adopcji rodzinom związanym z juntą. Ogółem – „zniknięto” 30 tys.