Przynajmniej jeszcze nie teraz, nie tym razem. Specjaliści twierdzą tak, przywołując jak najbardziej rzeczowe argumenty. Ten najważniejszy jest znany od lat: wojna będzie końcem reżimu z Północy. Jego armia jest za słaba, sprzęt, którym się posługuje powinien stać w muzeum, a nie na linii nowoczesnego frontu. Rakiety mają za mały zasięg, by dosięgnąć USA, co z przesadą Kim Dzong Un zapowiada od kilku tygodni. Poza Alaską właściwe terytorium Stanów Zjednoczonych jest bezpieczne, są wątpliwości, czy rakiety Kima dolecą nawet do amerykańskich baz na Pacyfiku. Owszem, Kim ogłosił stan wojny z Południem, ale i tak niewiele to zmienia, bo nie podpisano do tej pory porozumienia pokojowego po wojnie koreańskiej. Poza tym, ponownym wybuchem zbrojnego konfliktu Północ straszyła już wielokrotnie. Nawet przedstawiciele państwowej agencji turystycznej Korei Płn. w Chinach zarzekają się, że żadnej wojny nie będzie i zachęcają do odwiedzin Półwyspu w najbliższym sezonie itd.
Ale czy nie chodzi tu raczej o zaklinanie rzeczywistości? Nie codziennie przecież skłócone ze sobą państwa grożą sobie wojną, także nuklearną i celują w siebie rakiety. Tym bardziej, że nie wiadomo, czy obecny kryzys to wynik jedynie corocznych ćwiczeń koreańsko-amerykańskich, które Północ interpretuje jako przygotowanie do ataku. Nie wiadomo też, czy młody satrapa jest faktycznie przestraszony, czy też może ma nadzieję, że będzie miał silniejszą pozycję negocjacyjną, jeśli dojdzie do rozmów z Południem i Amerykami, co sprawi, że łatwiej będzie mu się targować o pomoc humanitarną. Równie dobrze może być to przedstawienie na użytek wewnętrzny, by mobilizować społeczeństwo. Tyle że nie wiadomo, co się w Pjongjangu dokładnie dzieje, kto tam naprawdę dowodzi: niedoświadczony Kim, jego klan, a może generałowie.