W USA nie czuje się jednak nastrojów wojennych. Napięcie podgrzewają tylko ultraprawicowe media, które chcą stworzyć wrażenie, że za rządów Baracka Obamy nic tylko groza, płacz i zgrzytanie zębów. Media poważne cytują ekspertów, zdaniem których prawdopodobieństwo szerszego zbrojnego konfliktu jest bliskie zeru. Dopuszczają oni tylko ewentualność lokalnego starcia w wyniku prowokacji albo pomyłki, jak w 2010 r., kiedy artyleria północnokoreańska ostrzelała wyspę należącą do Korei Południowej.
Zwraca się uwagę, że mimo agresywnej retoryki, reżim w Phenianie nie zarządził nawet nadzwyczajnej mobilizacji wojsk. Kim uchodzi za nieobliczalnego, ale nie samobójcę. Przeważa opinia, że blefuje, jak poprzednio jego dziadek i ojciec, aby szantażem wymusić na Ameryce pomoc ekonomiczną w zamian za pozorne, albo chwilowe, wstrzymanie programu nuklearnego. Stało się tak w 1990 i ostatnio w 2007 r., kiedy w nagrodę za zamknięcie reaktora w Jongbjon, Waszyngton uchylił sankcje na Koreę Północną. Jej dzisiejszy młody przywódca, wyniesiony do władzy z pominięciem starszych rywali, ma też dodatkowe powody, aby w konfrontacji z USA zaprezentować się jako twardziel. Obecna sytuacja coraz bardziej przypomina „Dzień Świstaka” – film, w którym co rano powraca dzień wczorajszy.
W Ameryce pojawiają się głosy, że kryzys na półwyspie dowodzi tylko, że największym zagrożeniem nie jest Iran, który nie ma broni atomowej, tylko Korea Północna, która już ją posiada i doskonali. Ale rozwiązanie może być tylko dyplomatyczne. Pentagon wysłał do regionu samoloty, ale to nie USA mogą skłonić Kima do ustępstw, tylko jego najważniejszy sponsor i protektor: Chiny. W Chinach mają już podobno dość awanturnictwa Phenianu i w tym cała nadzieja.