Sygnał jest klarowny: dość polaryzacji, jesteśmy zmęczeni wyniszczającą wojną dwóch plemion, czyli zwolenników Hugo Cháveza i jego zaprzysięgłych wrogów. Tak o wyniku wyborów w Wenezueli mówi Boris Munoz, publicysta i nauczyciel literatury z Caracas, który mieszka czasowo w USA. Półtora tygodnia temu wyścig o prezydenturę wygrał delfin nieżyjącego caudillo, Nicolas Maduro, ale wygrana jest wątła – o jeden procent. Chaviści dobrze oceniali sytuację, gdy twierdzili, że ich lider, nawet martwy, jest w stanie wygrać każde wybory. Jednak ani oni, ani ich oponenci nie spodziewali się tak niewielkiej wygranej. Chávez miał 10-proc. przewagę nad konkurentem, Maduro roztrwonił ten kapitał w kilka tygodni.
Kandydat opozycji Henrique Capriles Radonski mógł różnie zareagować: świętować sukces, próbować rozmów z władzą jak równy z równym. Ale wybrał inną strategię: nie uznał zwycięstwa rywala. Twierdzi, że doszło do oszustwa, i wezwał swoich zwolenników do manifestacji. Zamieszki uliczne wymknęły się spod kontroli, sympatycy przegranego Caprilesa podpalili siedziby partii rządzącej w trzech prowincjach – w środku budynków byli ludzie. Rząd wysłał przeciw demonstrantom policję, padli zabici (gdy zamykaliśmy to wydanie POLITYKI, wiadomo było o siedmiu ofiarach śmiertelnych i ponad setce zatrzymanych). Protesty Caprilesa poparł gorliwie Departament Stanu USA, co nie wróży dobrze pokojowi społecznemu w Wenezueli.
Nowy prezydent Maduro zakazał dalszych demonstracji w Caracas, a Capriles przejęty tragedią wezwał swoich ludzi do powstrzymania się od akcji ulicznych.