Brytyjska rewolucja kulinarna wybuchła w Londynie w wielu miejscach naraz. Jednym z nich był Borough Market. Uchodzi za spiżarnię miasta i mógłby być archetypem wielkomiejskiego targowiska zachodniej Europy. Borough jest równie urodziwy jak barcelońska La Boqueria i od kilkuset lat działa nad brzegiem Tamizy, którą kiedyś transportowano towary na sprzedaż. Przez wieki krajobraz bardzo się w okolicy zmienił, ostatnio po sąsiedzku wyrósł najwyższy budynek Europy, ale duch dawnego bazaru pozostał. Borough jest o tyle szczególny, że od czwartku do soboty można tu dostać świeże jedzenie, przywożone z całej Wielkiej Brytanii i wielu miejsc w Europie, m.in. znad Morza Śródziemnego. Wygląd targowiska przyciąga filmowców (przy wejściu stoi filmowy dom Bridget Jones), ale znacznie ważniejsi są szefowie kuchni pielgrzymujący do swoich ulubionych straganów.
Są tu producenci mięsa od szczęśliwych (aż do śmierci) krów, owiec i świń. Działa stoisko rodziny Haywood, która od 1742 r. handluje ostrygami (za kontuarem Jacek z Polski), są też warzywa, owoce, chleb i tradycyjne angielskie placki. Borough wyspecjalizowało się w zaopatrywaniu restauracji i hoteli w żywność. To jeden z nowych trendów, bo jeszcze dekadę temu restauratorzy i hotelarze nie ufali producentom.
Teraz odwrotnie – afiszują się pochodzeniem składników swoich potraw. Lata dobrych kontaktów kucharzy i dostawców sprawiły, że znacznie poprawiło się w hotelowych restauracjach, tu w awangardzie byli kucharze-celebryci Gordon Ramsay i Marcus Wareing. Szef kuchni działającej w Borough restauracji Roast idzie jeszcze dalej i często zdaje się na zaufanych dostawców, uzależniając menu od tego, co mu rano dowiozą.