Rozpoczęły się, bo władze – bez konsultacji społecznych – podjęły decyzję o zabudowie części placu Taksim. To serce Stambułu: zarówno pod względem komunikacyjnym, jak i politycznym – plac ten jest ulubionym miejscem demonstrantów, szczególnie tych z lewicy, którzy coraz ostrzej krytykują rząd Recepa Tayyipa Erdoğana za wprowadzanie religijnego ustawodawstwa i rosnące bezrobocie. Zabudowanie placu odbierają jako atak na ich symbol.
Plac Taksim był jednak tylko pretekstem, o czym świadczy fakt, że w weekend protesty rozprzestrzeniły się m.in. na Ankarę i Izmir. Wśród liberalnej części społeczeństwa od lat rośnie niezadowolenie z rządów nieukrywającego islamskich korzeni Erdoğana. Tylko w maju rząd Partii Sprawiedliwości i Rozwoju kolejny raz ograniczył prawo do manifestowania i zaostrzył zasady sprzedaży alkoholu. Liderzy protestów mówią wprost o rodzącej się w Turcji islamskiej dyktaturze.
W odróżnieniu jednak od obalonych ostatnio arabskich reżimów, turecki rząd wybrany został w demokratycznych wyborach, wciąż cieszy się ogromnym poparciem „milczącej większości” – głównie wiejskiego, konserwatywnego elektoratu. I choć jego notowania spadają, a sytuacja gospodarcza kraju jest coraz gorsza, Erdoğan wciąż nie ma z kim przegrać. Główna siła opozycji, Republikańska Partia Ludowa, nadal gloryfikuje przeszłość, gdy Turcją rządzili oświeceni generałowie, i traktuje demonstrantów jako lewacki motłoch. Dlatego, według ekspertów, obecne protesty wkrótce ucichną, a kluczowy dla przyszłości Turcji będzie przyszły rok, w którym Erdoğan powalczy o prezydenturę. Zważywszy na poziom niezadowolenia społecznego w Turcji, Erdoğanowi mógłby zagrozić wspólny kandydat opozycji, ale na razie takiego brak.