Polityczny koniec rodziny ogłoszono w 2009 r. Najpierw zmarł senator Edward „Ted” Kennedy. Wkrótce potem jego syn Patrick, ostatni członek dynastii na Kapitolu, oznajmił, że nie będzie się ubiegał o reelekcję do Izby Reprezentantów. To było zwieńczenie czarnej dekady Kennedych. 10 lat wcześniej z polityki zrezygnował kongresmen Joseph P. Kennedy II, a kilka miesięcy później w wypadku lotniczym zginął syn prezydenta Kennedy’ego, John Fitzgerald Kennedy Jr. Liberalno-lewicowi Amerykanie liczyli, że ten prawnik i wydawca o urodzie z żurnala „zaniesie pochodnię” – jak mawiał jego ojciec – w nowe stulecie. Pochodzący z Irlandii wielodzietny ród zniknął z polityki na całe lata.
Pochodnia znów jednak zapłonęła. Pod koniec lipca jedyna córka JFK Caroline została ambasadorką USA w Japonii. Nie jest specjalistką od tego kraju, nigdy nie pracowała w dyplomacji, a nawet w rządzie. Prawniczka z wykształcenia, zajmowała się dotąd pisaniem książek, wychowywaniem dzieci i działalnością charytatywno-społeczną, przeważnie pielęgnowaniem dziedzictwa po ojcu.
Córka JFK
Nominacja do Tokio to nagroda od Baracka Obamy za to, że Caroline pomogła mu zostać prezydentem. W czasie kampanii wyborczej 2008 r., kiedy cały demokratyczny establishment popierał nominację Hillary Clinton do Białego Domu wraz ze swym wujem, senatorem Tedem Kennedym, jako jedna z pierwszych w partii opowiedziała się za Obamą.
Nowy prezydent chciał się jej odwdzięczyć i wkrótce stanęła przed szansą, by z roli celebrytki, córki sławnego ojca, stać się polityczną gwiazdą. Po nominacji Hillary Clinton na sekretarza stanu zwolniło się jej miejsce w Senacie. Obama i jego ekipa od początku popierali kandydaturę Caroline. Wyglądała na faworytkę, jednak w kampanii wypadła marnie. W wywiadach dla prasy mówiła niezbornie – złośliwi porównali ją nawet do Sary Palin – i unikała odpowiedzi na pytania, zwłaszcza na temat swego majątku. Pod presją krytyki wycofała się z konkurencji. Obama próbował wtedy zrobić z niej ambasadorkę w Watykanie, ale Kościół dał do zrozumienia, że jej nie chce, gdyż Kennedy popiera prawo do aborcji.
Warto było jednak czekać. Nominacja na ambasadorkę w Japonii jest wielkim wyróżnieniem – Tokio to wszakże jedna z najważniejszych placówek. Kierowano tam na ambasadorów najbardziej prominentnych polityków, jak były wiceprezydent Walter Mondale i były przewodniczący Izby Reprezentantów Tom Foley. A stosunki z Japonią mogą wejść w trudną fazę w związku z nasilaniem się w tym kraju nacjonalizmu i napięciami w jego relacjach z Chinami.
Jako córka JFK, Caroline jest sławą w Japonii, gdzie amerykańscy celebryci są wielbieni. Ojca nowej pani ambasador wspomina się w Tokio bardzo dobrze, bo kiedy został prezydentem, szybko zażegnał kryzys między obu państwami wywołany w 1960 r. po ustanowieniu amerykańskiej bazy na Okinawie. Japończycy mogą być pewni, że poprzez Caroline uzyskają bezpośredni dostęp do Obamy, co nie zawsze udaje się innym ambasadorom. Powinna więc dać sobie radę, tym bardziej że odznacza się wysoką kulturą i taktem, co przydaje się w dyplomacji. Ale co potem? Czy uniesie pochodnię Kennedych w XXI w.? Ma już wszakże 55 lat.
Więcej czasu na realizację tej misji ma 32-letni Joe P. Kennedy III, wnuk brata JFK, Roberta. Świeżo upieczony kongresmen wygląda jak jego przodkowie – ma równie ujmujący uśmiech, sławną, ostro wyrzeźbioną szczękę Kennedych. Różnią go od nich tylko rude włosy. Studiował inżynierię na Uniwersytecie Stanforda i prawo na Harvardzie, gdzie w czasie nauki pracował w uczelnianym biurze pomocy dla biednych i osób, którym banki odebrały za długi domy po kryzysie 2008 r. Między studiami służył w Korpusach Pokoju w Dominikanie i Timorze Wschodnim, co pozwoliło mu wyszlifować hiszpański – język coraz ważniejszy w Waszyngtonie.
W swej zwycięskiej kampanii Joe Kennedy III niewiele mówił, słuchał raczej, co mówią wyborcy. W Izbie Reprezentantów dostał się do komisji spraw zagranicznych i komisji ds. nauki i technologii, zgodnie ze swym wykształceniem i doświadczeniem w Trzecim Świecie. Wyraźnie stara się, by nie pamiętano o jego pochodzeniu – nie lubi o nim mówić i dlatego opuścił nawet doroczną ceremonię przyznania Nagród Praw Człowieka ufundowanych na cześć dziadka Roberta. Te akurat wysiłki pójdą na próżno, bo nikt nie zapomni o jego magicznym nazwisku.
Przystojny, charyzmatyczny
Dla jednych to nazwisko było przepustką do władzy, dla drugich klątwą, ale nieodmiennie gwarantowało ciekawe życie. Ojciec JFK, Joseph Patrick, był ambasadorem USA w Wielkiej Brytanii, admiratorem Hitlera i jednym z przywódców amerykańskich izolacjonistów. Marzył o wielkiej politycznej karierze swego najstarszego syna Josepha („Joe”) Patricka, ale w czasie wojny poległ on w akcji jako pilot bombowca. Nadzieje ojca przeniosły się na drugiego z kolei syna – JFK, czyli Johna Fitzgeralda, zwanego również Jackiem. Pieniądze taty pomogły w jego wyborze do Izby Reprezentantów i Senatu, a w 1960 r. przyczyniły się do pokonania o włos Richarda Nixona w wyścigu do Białego Domu.
JFK, przystojny, charyzmatyczny, z piękną Jacqueline u boku, okazał się politycznym gigantem. W niedawnym sondażu telewizji C-SPAN 65 historyków uznało go za jednego z prezydentów o największych zaletach przywódczych, oceniając go wyżej niż Thomasa Jeffersona. Ponad 60 proc. Amerykanów uważa JFK za „ponadprzeciętnego” prezydenta.
Jego tragiczna śmierć w Dallas w 1963 r. dała początek klątwie Kennedych, ale również stworzyła legendę – naród szybko obwołał go Camelotem, rycerzem Okrągłego Stołu. Tysiąc dni jego rządów Amerykanie wspominają jako jedną z najlepszych epok. Na legendzie Kennedy’ego wożą się niemal wszyscy kandydaci prezydenccy, i to nie tylko – jak Bill Clinton – demokratyczni. W swej kampanii wychwalał go Ronald Reagan, a i dziś republikańscy ideologowie przeciwstawiają lewicującego Obamę centrowemu JFK, który obniżał podatki.
Odbrązawiacze pomnika JFK twierdzą, że był tylko kreacją mediów. Kennedy, jako pierwszy kandydat prezydencki, wystąpił w debacie telewizyjnej transmitowanej na żywo. To nowe medium szybko zmieniło reguły gry – wizerunek zaczął dominować nad treścią, bon moty nad argumentacją. A jednocześnie media zachowywały jeszcze wtedy dyskrecję w sprawie seksualnych wyczynów Jacka, w tym z kobietami mafiosów. Tworem telewizji nie były jednak oratorskie fajerwerki JFK w rodzaju: „Nie pytaj, co twój kraj powinien zrobić dla ciebie...”, które stały się natchnieniem dla milionów Amerykanów.
Po zabójstwie JFK pochodnię przejął jego młodszy brat Robert Francis Kennedy. Były prokurator generalny, który wydał wojnę mafii. W 1964 r. został senatorem z Nowego Jorku, a cztery lata później stanął do wyścigu do Białego Domu. Twardy pod powłoką delikatności, był idolem biednych i mniejszości rasowych. W czasie kampanii jego kult przybierał formy religijne – wyborcy tłoczyli się, aby go dotknąć. Miał w kieszeni nominację prezydencką, kiedy 6 czerwca 1968 r. w Los Angeles i jego dopadła rodzinna klątwa – zastrzelił go arabski imigrant Sirhan Sirhan. Chociaż motywem morderstwa miało być poparcie Roberta dla Izraela, do dziś krążą teorie, że Sirhan został zahipnotyzowany, aby stać się narzędziem nieokreślonego spisku.
Po zabójstwie Roberta najmłodszy z braci Ted Kennedy chciał wycofać się z polityki, ale ostatecznie pozostał w Senacie. Pod koniec lat 60. był faworytem demokratów jako kandydat na prezydenta. Miał zjednoczyć partię nękaną podziałami wskutek wojny wietnamskiej. Ale 22 lipca 1969 r. gazety podały, że Ted był kierowcą samochodu, który poprzedniego dnia wpadł do rzeki na wyspie Chappaquidick w Massachusetts; w wypadku utonęła asystentka senatora. Kennedy dopiero wiele godzin później zgłosił się na policję, budząc podejrzenia, że prowadził auto po pijanemu. Rozwiały się marzenia o kolejnym Kennedym w Białym Domu.
Ted liczył, że Amerykanie zapomną o Chappaquidick i w 1979 r. stanął do walki o nominację prezydencką, rzucając wyzwanie ubiegającemu się o reelekcję Jimmy’emu Carterowi. Przegrał, a rozłam, który spowodował w partii, przyczynił się do porażki Cartera w konfrontacji z Reaganem. Odtąd skupił się na pracy w Kongresie. Tam dał się poznać jako niezłomny rzecznik wychodzącego z mody liberalno-lewicowego programu demokratów, którzy powoli ewoluowali ku centrum, zyskał szacunek i przydomek „liberalnego sumienia Senatu”. W 2009 r. umierał w glorii wiernego swej misji męża stanu.
Klątwa Kennedych
Gwiazda Teda jaśniała na tle młodszego pokolenia Kennedych. Jego przedstawiciele przynosili fanom rodziny niemal same rozczarowania. William Kennedy Smith, syn jednej z córek patriarchy rodu, ambasadora Josepha, został oskarżony o gwałt po alkoholowej imprezie w Palm Beach na Florydzie (sąd go uniewinnił). Michael Skakel, siostrzeniec Ethel Kennedy, żony Roberta, jako 15-latek zabił swoją dziewczynę i powędrował na 20 lat do więzienia. Jeden z synów Roberta, David A. Kennedy, wpadł w nałóg narkotykowy i zmarł z przedawkowania. Michael Kennedy, inny syn Roberta, zabił się w wypadku na nartach.
A więc klątwa? Krytycy widzą w paśmie tragedii Kennedych nie „zemstę zazdrosnych bogów” za fortunę śmiertelników, którzy starali się im dorównać, tylko karę za ich nieprawości. Rodzina Kennedych to ludzie zepsuci pieniędzmi i przywilejami elit, którym uchodzą na sucho wykroczenia, jakich nie darowano by zwykłym obywatelom – twierdzą ich wrogowie.
Nowe pokolenie – Caroline i Joe P. Kennedy III – nie mieści się jednak w tych stereotypach. Jak dotąd oboje nie dostarczali tematów łowcom skandali i sensacji. Jako studenci uczyli się pilnie, stroniąc od zabaw i narkotyków. Córka JFK słynie z unikania mediów – zazdrośnie strzeże swej prywatności, co wpoiła jej matka. Jacqueline Kennedy Onassis wychowała ją w kulcie literatury i sztuki, wożąc m.in. do Londynu na staż do domu aukcyjnego Sotheby’s, gdzie Caroline cudem uniknęła śmierci w zamachu IRA na posła parlamentu, który ją gościł (jednak klątwa?). Dziś najlepiej czuje się w domu, wśród książek i z mężem, podobnym do niej domatorem, projektantem Edwinem Schlossbergiem.
Joe ją trochę przypomina – jest podobnie wyciszony, ostentacyjnie skromny i sprawia wrażenie nieśmiałego. Nie pije alkoholu – po meczu w lacrosse jako jedyny gracz z drużyny raczył się nie piwem, tylko mlekiem. Kiedy w styczniu przybył na pierwsze posiedzenie nowego Kongresu, zabłądził w labiryncie wind i sal na Kapitolu. Roztargnienie dodaje mu wdzięku i zdobywa mu sympatię. Ale aby zajść na szczyty – jak wszyscy podkreślają – musi udowodnić, że na to zasługuje. W kulcie rodu Kennedych mogą się ucieleśniać skryte tęsknoty Jankesów za rodziną królewską, ale Ameryka jednak nie jest monarchią.