To efekt przechwyconej przez Amerykanów rozmowy, w której jeden człowiek z Al-Kaidy nakazuje drugiemu szybkie przeprowadzenie ataku terrorystycznego. To jak to jest z tą Al-Kaidą? „Umarła” – jak powiedział Barack Obama po zabiciu Osamy ibn Ladena? Czy może odradza się, jak twierdzą dziś amerykańscy eksperci?
I jedno, i drugie. Nie ma już Al-Kaidy z początku wieku - hierarchicznej globalnej struktury, której celem jest zniszczenie Zachodu. Od zamachów londyńskich w 2005 r. nie udał jej się żaden atak na terytorium wroga. Mamy dziś Al-Kaidę rozczłonkowaną i skupioną na lokalnych celach. Nigdy nie było tam wojskowej dyscypliny, ale teraz jest to zbiór luźno połączonych organizacji o zasięgu regionalnym lub zaledwie krajowym. W pewnym sensie Al-Kaida wróciła do swoich korzeni sprzed 2001 r., gdy zaatakowała amerykańskie ambasady we wschodniej Afryce w 1998 r., czy dwa lata później okręt US Navy u wybrzeży Jemenu. Wszystko to nie oznacza, że Al-Kaida jest mniej groźna, wręcz przeciwnie – ma dziś pod bronią więcej bojowników niż 12 lat temu i kontroluje rozleglejsze terytoria. Zmieniła tylko cele.
Bardziej zastanawia reakcja Amerykanów na groźbę ataku. Jaki cel miało takie rozdmuchanie sprawy w mediach? Przechwytując informacje o szykowanym zamachu nie można było tego załatwić po cichu? W końcu same koszty ewakuacji obywateli amerykańskich z regionu idą w dziesiątki milionów dolarów. A co gorsze, Amerykanie się zdekonspirowali. Winston Churchill przez długie miesiące nie chciał wykorzystywać informacji o niemieckich nalotach na Wyspy, zdobywanych na bieżąco dzięki rozszyfrowaniu Enigmy. Gdyby brytyjskie myśliwce nagle zaczęły przewidywać działania Niemców ze stuprocentową skutecznością, Berlin natychmiast zmieniłby szyfrowanie i Brytyjczycy straciliby dostęp do znacznie ważniejszych informacji. Liderzy Al-Kaidy już nigdy nie urządzą telekonferencji za pomocą telefonów satelitarnych.
Popularna szybko stała się teoria, że Waszyngton nadmuchał tak sprawę, aby przykryć kompromitację związaną z rewelacjami Edwarda Snowdena i pokazać, że Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) jednak do czegoś się przydaje, bo właśnie uchroniła jedną z amerykańskich ambasad przed wyparowaniem. Ale jest trafniejsze wytłumaczenie: Obama przesadza z reakcja, bo nie chce być znów posądzony o niedopilnowanie bezpieczeństwa amerykańskich dyplomatów, tak jak to miało miejsce po zeszłorocznym ataku na konsulat USA w Bengazi, w którym zginął amerykański ambasador.
To skądinąd racjonalne zachowanie doprowadziło jednak do absurdalnej sytuacji, którą trafnie opisał Jeffrey Goldberg z magazynu „The Atlantic”. Jeśli zamachowcy samą groźbą ataku zamknęli kilkanaście ambasad, to już wygrali, bo znów sterroryzowali Amerykanów, tyle że taniej, bo bez użycia bomb i porwanych samolotów. Dla bezpieczeństwa swoich dyplomatów Waszyngton zamienił już amerykańskie ambasady na Bliskim Wschodzie w bunkry. Teraz jednak mówi, że i one nie są bezpieczne. Jaki więc będzie następny krok? Wirtualne ambasady? Dyplomaci, którzy nie wychylają nosa z Waszyngtonu? Ibn Laden cieszy się w piekle.