Berlin, ogród Pałacu Następców Tronu. Trwa letni festyn chadeków. Minister transportu Peter Ramsauer tradycyjnie pozuje z kuflem bawarskiego piwa, ale kanclerz Angela Merkel najwyraźniej celuje w inny elektorat. W błysku fleszy demonstruje, jak się kroi mięso na kebab. To widomy znak, że zbliżają się wybory – już 22 września Niemcy wyłonią posłów do nowego Bundestagu. – Imigranci stają się dla partii politycznych coraz ważniejsi – twierdzi dr Orkan Kösemen, politolog z Fundacji Bertelsmanna, autor raportu „Gdy cudzoziemcy stają się wyborcami”. Już co dziesiąty obywatel uprawniony do głosowania ma imigranckie korzenie. Gra toczy się o 5,5 mln głosów.
„Mogą się okazać języczkiem u wagi” – ocenia „Die Welt”. Tak było w 2002 r., gdy lewicowa koalicja Gerharda Schrödera o włos pokonała chadeków i liberałów. Turecki dziennik „Hürriyet” nazwał wówczas Schrödera „kanclerzem z Kreuzbergu”, bo w tej wielokulturowej dzielnicy Berlina SPD i Zieloni uzyskali szczególnie duże poparcie.
U schyłku zimnej wojny preferencje polityczne tej grupy były łatwe do odgadnięcia. Wyborcy pochodzący z Polski czy ZSRR tradycyjnie głosowali na chadeków. CDU pod wodzą Helmuta Kohla i bawarska CSU Franza Josefa Straussa symbolizowały bowiem antykomunizm. Z kolei byłym gastarbeiterom – imigrantom z Turcji czy krajów arabskich – bliżej było do socjaldemokratów z SPD. Trafiali do środowiska robotniczego i często stykali się ze związkami zawodowymi. Raziła ich za to narodowa retoryka chadeków i deklarowane przez nich przywiązanie do chrześcijańskiej cywilizacji. Tamte podziały w dużym stopniu przetrwały do dziś. Ale o głosy imigrantów coraz śmielej zabiegają Zieloni, a nawet postkomunistyczna lewica.