[Artykuł ukazał się w POLITYCE w sierpniu 2013 r.]
*
Brytyjska fregata weszła do portu w Gibraltarze, Hiszpania zaostrzyła kontrole na granicy z tą enklawą. Kłótnia o niecałe 7 km kw. Unii Europejskiej, gdzie i tak można przekraczać granice bez paszportu, zaostrza się. Hiszpanie chcieliby rozmów o przekazaniu im władzy nad tym skrawkiem ziemi, Londyn nawet nie chce o tym słyszeć.
Po co właściwie Brytyjczykom Gibraltar? Dla obu stron jest on dyżurnym sposobem odwracania uwagi od trudniejszych problemów wewnętrznych. Kiedyś była to najważniejsza baza zamorska Royal Navy. Pod Trafalgarem, o pół dnia żeglugi od Gibraltaru, brytyjskie okręty załamały potęgę Hiszpanii. Na Skale – jak Gibraltar nazywają Anglicy – znajduje się relikwia narodowa: cmentarzyk marynarzy poległych w tej słynnej bitwie morskiej. Jeszcze w ostatnich wojnach Gibraltar był bardzo użyteczną bazą wojskową; akurat Polacy dobrze to wiedzą: gen. Sikorski, w swej ostatniej podróży, wracał z Bliskiego Wschodu do Londynu przez bezpieczną Skałę.
Dziś jej znaczenie wojskowe jest marginalne. Generalissimus Franco tak bardzo chciał Gibraltar odzyskać, że w 1969 r. szczelnie zamknął granicę, a nawet odciął połączenia telefoniczne. Blokada trwała 16 lat. – To wtedy dwudziestoparotysięczne społeczeństwo wykształciło swoją tożsamość. Paradoksalnie to Franco stworzył Gibraltar – wspominał mi Francis Cantos, niegdyś wydawca „Gibraltar Chronicle”. Skała dalej stanowi gotowe laboratorium dla socjologa: 30 tys. mieszkańców głównie mówi tam po hiszpańsku, ale czyta po angielsku, łączy brytyjskie podejście do interesów z radością życia i flamenco.
Rządź Brytanio
Spór brytyjsko-hiszpański trudno rozwiązać. Brytyjczycy powołują się na historyczny traktat z Utrechtu z 1713 r., w którym – po wygranej wojnie o sukcesję tronu hiszpańskiego – uzyskali Gibraltar „na zawsze”. Jednak ONZ w XX w. uchwaliła prawo narodów do samostanowienia, kilkadziesiąt kolonii wybiło się na niepodległość. Ale Gibraltarczycy nie są osobnym narodem, tylko grupą sztucznie stworzoną w procesie kolonialnym – odpowiadają Hiszpanie. Na co Brytyjczycy ripostują, że dwa razy organizowali referenda i zawsze ponad 90 proc. wybierało związki z Londynem, a nie Madrytem.
– Nie przesadzajmy z ideologią, Gibraltarczycy głosują za niskimi podatkami, tam po prostu nie ma VAT – tłumaczy Joe Garcia, właściciel jachtu cumującego po hiszpańskiej stronie granicy, gdzie opłaty portowe są dużo niższe niż w Gibraltarze. Słabym punktem argumentacji hiszpańskiej jest i to, że sama ma historyczne enklawy tuż obok, przez Cieśninę – Ceutę, i trochę dalej – Melillę.
Dlaczego w Unii Europejskiej nie można się zgodzić na jakąś formułę współsuwerenności w Gibraltarze? Co zrobić z tamtejszym rządem i miejscowymi notablami? I jak brytyjski premier David Cameron miałby oddać Gibraltar, kiedy jego wielka poprzedniczka Margaret Thatcher nie wahała się wysłać krążowników na drugi koniec świata, by w 1982 r. odzyskać Falklandy od Argentyny i obronić suwerenność niespełna 2 tys. mieszkańców?
Brytyjczycy nie traktowali tej „ostatniej wojny kolonialnej” – określenie angielskiego historyka Maxa Hastingsa – jako fanfaronady dotyczącej pustych i zimnych pastwisk. Wiwatowali na rzecz Thatcher i rządu, który bronił Brytyjczyków wszędzie, gdzie zatknęli swój sztandar, choćby w garnizonie na krańcu świata.
Rule Britania, rządź Brytanio, to pieśń, która do dziś wzrusza brytyjskich patriotów i pokazuje ich stosunek do Imperium. Cecil Rhodes, twórca Rodezji, dzisiejszego Zimbabwe, mówił, że im więcej ziem Brytyjczycy zaludnią, tym lepsza będzie ludzka rasa. Poczucie wyższości było też pragmatyczne: panowało przekonanie, że aby zdobyć pozycję i status rządzących, Brytyjczycy muszą się zachowywać jak panowie. Poradnik kolonialny dla Indii przestrzegał: Nigdy nie podejmuj pracy, którą powinien wykonać zwykły służący. Ale nawet współcześnie znany historyk Niall Ferguson swojej głośnej pracy „Imperium” nadał podtytuł: „Jak Brytania stworzyła nowoczesny świat”.
Czym innym było jednak Imperium zdobyć, czym innym utrzymać. Jednym z największych historycznych upokorzeń Brytyjczyków było poddanie Singapuru, prawdziwej twierdzy, Gibraltaru Wschodu, bronionego w 1942 r. przez 90 tys. żołnierzy – nie tylko Anglików i Szkotów, ale też doświadczonych Ghurków, Australijczyków, Sikhów, Malajów. Brytyjczycy fatalnie zaniedbali obronę z lądu, potem gen. Arthur Percival wbrew rozkazom Churchilla poddał się – nie wiedząc, że Japończycy byli bliscy wycieńczenia. Zwycięzcy dopuszczali się zwierzęcych mordów i gwałtów, żądali publicznego kłaniania się im – nowej rasie panów. Była to nie tylko największa brytyjska kapitulacja, ale i oznaka, że Wielka Brytania przestaje być wielka, nie ma już ani sił, ani środków, by bronić kolonii. Brytyjskie Imperium na Dalekim Wschodzie zależało od prestiżu. Prestiż ten utracono na zawsze.
Ostatecznie Imperium zatopiła wojna z hitlerowskimi Niemcami. Do walki włączyli się żołnierze z krajów, które wcześniej jeszcze zyskały pełną niepodległość – Australijczycy, Kanadyjczycy i Nowozelandczycy. „Nie zostałem premierem, by prezydować likwidacji Imperium” – obwieszczał Churchill. Ale cóż mógł poradzić? Amerykańska machina raz rozpędzona nie zatrzymała się nigdzie. Nawet Związek Radziecki, choć osłabiony wojną, dyktował warunki w Europie. W 1947 r. Churchill, już jako ekspremier, grzmiał w Izbie Gmin, że opuszczenie Indii było po prostu haniebne. 300 lat zabrało Brytyjczykom budowanie panowania w Indiach i zaledwie 70 dni ich porzucenie.
Kiedy w 1956 r. egipski pułkownik Gamal Abdel Naser nacjonalizował Kanał Sueski, Londyn poderwał swoje wojska raz jeszcze, lecz musiał ustąpić, nie tylko ZSRR. Również Amerykanie byli przeciw snom o brytyjskim panowaniu na Bliskim Wschodzie. Była to porażka nie mniejsza niż kapitulacja Singapuru. Gdy w 1968 r. szef brytyjskiego MSZ Michael Stewart powiedział amerykańskiemu koledze, że Londyn nie może już sobie pozwolić na utrzymywanie obecności wojskowej na wschód od Kanału Sueskiego, Amerykanin był zdumiony. „Jak Brytyjczycy mogli zdecydować, że darmowa aspiryna i protezy stomatologiczne są ważniejsze niż brytyjska rola w świecie?” – miał zapytać, nawiązując do triumfów państwa socjalnego na Wyspach.
Symbolicznym rozstaniem ze wspaniałą przeszłością było oddanie Hongkongu komunistycznym Chinom. Noc z 30 czerwca na 1 lipca 1997 r. była dla obu stron znamienna. Ostatni brytyjski gubernator Chris Patten, powstrzymując łzy, ze zwiniętym sztandarem Union Jack, wsiadał na królewski jacht „Britannia”. Chińczycy, nawet antykomuniści, brali odwet za dawne upokorzenia.
Osłodą dla pożegnania Imperium stał się Commonwealth, początkowo Brytyjski, teraz już bez tego przymiotnika, skupia 54 kraje. Konstrukcję polityczną maskuje sama nazwa najczęściej tłumaczona jako rzeczpospolita, dobro wspólne. Ale co jest wspólne? Konferencje, przemówienia, czasem jakiś sentyment. Głową 16 państw członkowskich Commonwealthu (największe to Kanada i Australia) pozostaje królowa brytyjska reprezentowana przez gubernatorów generalnych. Tych wybierają miejscowe rządy. Teoretycznie każdą kandydaturę musi zaakceptować pałac Buckingham, ale za pamięci żyjących nie zdarzyło się, by odmówił.
Początkowo Londyn chciał podkreślić, że wszyscy obywatele Brytyjskiego Commonwealthu mają jednakowe prawa. Ustawa o obywatelstwie brytyjskim z 1948 r. przyrzekała im swobodny wjazd do Kraju Matki – jakież pompatyczne określenie! Brutalna rzeczywistość ekonomiczna zmusiła Londyn do zmiany przepisów. Już kiedy oddawano Hongkong, upragnione paszporty brytyjskie były na wagę złota.
Brytyjski gułag
Lord Salisbury, konserwatywny premier z końca XIX w. i minister ds. Indii, powiedział, że „gdyby nasi przodkowie troszczyli się o prawa innych ludów, to Imperium Brytyjskie nigdy by nie powstało”. Misja cywilizacyjna białego człowieka i tak by się nie ostała, gdyby opinia publiczna krytyczniej spojrzała na realia kolonialne. Ale nie wiedziano wszystkiego. To prawda, że Imperium w odwrocie nie toczyło tak krwawych wojen jak Francja w Indochinach czy Algierii. Jednak przez dziesiątki lat rząd brytyjski podtrzymywał mit kolonialnych dobrodziejstw. „Nawet nie wiedziałem, że Imperium Brytyjskie kona” – pisał George Orwell w głośnym opowiadaniu „Zabicie słonia”. Był jednak świadkiem tego konania, gdy przez pięć lat służył jako policjant w brytyjskiej jeszcze Birmie. Jego gorzkich opisów społeczeństwa kolonialnego angielski wydawca nie chciał publikować.
Aż do 2011 r. Foreign Office w ogóle zaprzeczało istnieniu tajnego archiwum z okresu rozpadu kolonii. Tymczasem całe tony dokumentów leżały za drutem kolczastym w Hanslope Park, rządowym ośrodku telekomunikacji, wykorzystywanym przez służby specjalne. Ale to nie wszystko. Odkryto cały system selekcji, skrywania, a nawet niszczenia dokumentów. „Wszystko, co mogło kompromitować rząd, policję czy wojsko, usuwano z archiwów” – twierdzi Caroline Elkins, profesor historii na Harvardzie i autorka książki „Brytyjski gułag: brutalny koniec Imperium w Kenii”. W Kenii Brytyjczycy brutalnie stłumili powstanie Mau-Mau na początku lat 50. Jednym z torturowanych Kenijczyków był dziadek Baracka Obamy, Brytyjczycy mają wypłacić odszkodowanie weteranom powstania. Ale skrywane brutalności dotyczą nie tylko Kenii, prawdopodobnie także Gujany Brytyjskiej, Cypru i Malajów.
Resztki chwały
Dziś Imperium, nad którym w XIX w. nie zachodziło słońce, skurczyło się do 14 terytoriów, znanych bardziej filatelistom i doradcom podatkowym niż geografom, gdyż na wszystkich razem wziętych mieszka najwyżej około 250 tys. poddanych korony, mniej niż w samym Coventry.
Najdalej od Londynu leżą wyspy Pitcairn z potomkami buntowników ze statku „Bounty”, którzy osiedlili się tam w 1789 r. To najmniejsze ludnościowo terytorium świata. 45 mieszkańców utrzymuje większy kontakt z Nową Zelandią czy nawet francuską Polinezją, lecz symbolicznej więzi z Londynem nie zerwie choćby z uwagi na znaną w całym świecie historię „Bounty”. Znacznie ludniejsza jest Wyspa Świętej Heleny na Atlantyku, tak odległa i izolowana, że zwycięskie mocarstwa zesłały tam Napoleona, pozbawiając go wszelkich możliwości ucieczki. Turystyka nie daje aż takich dochodów, Londyn musi dotować wyspę.
Falklandy przez wiele lat utrzymywały się dzięki mostowi powietrznemu z Londynu: do dziś dwa ogromne Boeingi co tydzień latają 13 tys. km, by przywieźć nawet zieloną fasolkę w puszkach. Jednak od kiedy Falklandy ustaliły strefę ochronną, w granicach której za możliwość połowów muszą płacić hiszpańscy rybacy, Londyn do archipelagu prawie nie dopłaca. Za trzy lata wyspy te zamienią się w Kuwejt, bo u wybrzeży rozpocznie się eksploatacja złóż ropy naftowej.
Na Falklandach i w Gibraltarze Londyn utrzymuje garnizony wojskowe, niegdyś Gibraltar dosłownie żył z wojska. Jednak największą bazą wojskową za granicą są suwerenne brytyjskie terytoria (255 km kw.) na Cyprze. Te mają ciągle praktyczne znaczenie dla samolotów i okrętów na Morzu Śródziemnym. Nawet przy obecnych cięciach budżetowych rząd oznajmił, że nie ewakuuje tych baz, gdyż są istotne dla bezpieczeństwa narodowego.
Michael Todd, dawny ambasador brytyjski w Polsce, jest dziś gubernatorem wysp Turks i Caicos na Karaibach. Poleciał tam z Warszawy, by objąć rządy nad 200 wyspami, w tym nad siedmioma zamieszkanymi przez 36 tys. osób. Skandal korupcyjny w 2009 r. spowodował kompromitację i upadek lokalnego samorządu i Londyn musiał na dwa lata przejść do rządów bezpośrednich, z Toddem jako „premierem”. Ale to był na Karaibach wyjątek. Największe w tym rejonie Bermudy to perła w brytyjskiej koronie. Dobra gospodarka, handel, połowy, turystyka, ważne porty, ośrodek finansowy. Ale też region nękają huragany tropikalne i klęski żywiołowe.
O ile Bermudy są najludniejsze i najstarsze (w brytyjskich rękach od 1609 r.), o tyle największe obszarowo jest Brytyjskie Terytorium Antarktyczne (prawie 2 mln km kw.). Nie wiadomo jeszcze, jaki Londyn będzie miał z niego pożytek, tym bardziej że do jego części pretensje zgłaszają Argentyna i Chile. Zimuje tam kilkadziesiąt osób.
Słupy na Gibraltarze
Jeszcze w 1951 r. Brytyjskie Biuro Kolonialne zorganizowało sondaż opinii: mimo książek Kiplinga, na których wychowały się pokolenia Brytyjczyków, prawie 60 proc. Wyspiarzy nie było w stanie wymienić nazwy ani jednej kolonii! Ale świadomość imperialna i widoczne w świecie rozmaite rekwizyty brytyjskości, niczym charakterystyczne czerwone słupy poczty królewskiej na Gibraltarze, są składnikiem tożsamości elit. Zbyt długo Imperium dawało owym elitom pocieszające złudzenie o znaczeniu i miejscu w świecie. Brutalnie o tym pisze Jeremy Paxman: zamiast przyznać, że bogactwo narodowe rodzi się z pracy i przedsiębiorczości, pielęgnowali głupie przekonanie, że są stworzeni do rządzenia światem. Nie wiadomo, ile z tego zostało. W każdym razie trudno zrezygnować z okruchów Imperium, nawet jeśli znaczą tak niewiele jak Wyspa Świętej Heleny czy Kajmany. Na pewno podtrzymują lepsze samopoczucie Brytyjczyków, a i złudzenie dużej ich części, że Londyn świetnie dałby sobie radę bez Unii Europejskiej.