Barack Obama, czarnoskóry Kennedy, jak go ochrzczono w Europie, cieszył się od początku szczerą sympatią, zwłaszcza na Starym Kontynencie. Na wiecu w Berlinie – kiedy jeszcze był rywalem nielubianego George’a Busha juniora – ćwierć miliona Niemców powitało go z entuzjazmem. Wybory prezydenckie Obama w dużym stopniu wygrał dzięki swojemu niezwykłemu życiorysowi. Posługiwał się nim jak manifestem programowym.
W pierwszym przemówieniu do Kongresu mówił: jestem synem czarnego z Kenii i białej kobiety z Kansas. Byłem wychowany z pomocą białego dziadka, który przeżył Wielki Kryzys, by służyć w armii Pattona w Europie, i białej babki, która – kiedy jej mąż walczył – pracowała w fabryce zbrojeniowej. Chodziłem do najlepszych szkół w Ameryce, ale także mieszkałem w jednym z najbiedniejszych krajów świata. Ożeniłem się z czarną Amerykanką, w której żyłach płynie krew niewolników, a także ich panów. Mam braci, siostry i kuzynów każdej rasy i stanu, rozsianych po trzech kontynentach. Póki żyję, nie zapomnę, że w żadnym innym kraju na ziemi moja historia nie byłaby możliwa.
Słowa bez czynów
Rzeczywiście, nikt podobny do Obamy jeszcze się nie pojawił. Prezydent podkreślał, że ów życiorys jednoczy ludzi i że dzięki swemu pochodzeniu lepiej rozumie troski i marzenia wszystkich Amerykanów. Wydawało się, że postawi przed Ameryką wielkie zadanie; jego idol John Kennedy nakazał przecież zdobyć Księżyc. Istotnie, Obama wygłasza wciąż wspaniałe przemówienia, jego idee – praworządność, równość, wyrównywanie krzywd, prawa człowieka – są przemyślane tak poważnie, jak u żadnego ze współczesnych prezydentów.