Barykady są coraz wyższe, nie tylko na Majdanie, dziś już też w całej dzielnicy rządowej. Na początek poszły ławki i fragmenty wielkiej świątecznej choinki. Dalej kładziono wszystko, co pod ręką: metalowe barierki, blaszane beczki, deski, pospawane metalowe rury. Stoją też samochody, maska w maskę. Mają chronić protestujących przed atakiem sił specjalnych, Berkutu. Barykady służą też za gazetkę ścienną, trwa wymiana pilnych informacji i powstaje rewolucyjna literatura. Ktoś zawiesił plakat: „Janukowycz zostań w Chinach”, bo prezydent wyjechał właśnie z wizytą do Pekinu. Ktoś inny napisał czarną farbą: „Tu jest wejście do Europy”.
Barykady coraz skuteczniej dzielą też protestujących i władzę. Ta od prawie trzech tygodni stara się nie zauważać rosnącego napięcia i determinacji, udaje, że nic się nie dzieje. Czeka na mróz, który przegoni demonstrantów.
Majdan, nazywany również Euromajdanem, jest inny niż ten słynny sprzed dziewięciu lat. Tamten był partyjny, pomarańczowy, jak rewolucja, którą zapoczątkował. Wpatrzony był w Wiktora Juszczenkę, gotów paść na kolana przed Julią Tymoszenko. Dzisiejszy nie wierzy partyjnym liderom, broni się przed nimi. – Zrozumieliśmy, że bez nich też można wiele zrobić – mówi Jegor Sobolew, jeden z liderów protestu. Po fiasku Pomarańczowej Rewolucji i kłótniach jej liderów ludzie byli sfrustrowani i wściekli. Dziś to politycy potrzebują Majdanu bardziej niż Majdan polityków.
Ludzie przyszli tu z własnego wyboru i rozejdą się, kiedy sami zechcą. Nazwali się Wspólna Sprawa. Mają swój symbol, uścisk dłoni na tle godła państwowego, tryzuba. I hasło: „Mamy jeden kraj, musimy o niego walczyć”.