Od paru dni z francuskiej bazy lotniczej pod Orleanem do Afryki lata polski samolot transportowy. Dwie polskie załogi wspierają Francję w jej najnowszej operacji wojskowej Sangaris. Poszło szybko: 5 grudnia 2013 r. Rada Bezpieczeństwa ONZ pozwoliła użyć wszelkich środków do zneutralizowania grup zbrojnych, siejących zniszczenie w Republice Środkowej Afryki (RŚA). Wiadomo, co oznaczają „wszelkie środki”.
Wszystko musiało być już przygotowane, bo na dwie godziny przed głosowaniem w ONZ prezydent Francji oświadczył w telewizji: „Postanowiłem działać natychmiast, to znaczy dziś wieczór”, a 40 minut później ze stolicy RŚA Bangi wyruszył na północ kraju pierwszy patrol czołgów z 21 francuskiego pułku piechoty morskiej.
Szybkie tempo tej operacji, mimo dystansu dzielącego Paryż i Bangę (5127 km), jest wytłumaczalne – wcześniej na miejscu były już francuskie jednostki, m.in. w Gabonie, Czadzie, Kamerunie i w samej RŚA. Operacja Sangaris to nie ćwiczenia. Bierze w niej udział 1,6 tys. żołnierzy francuskich, 5 tys. afrykańskich, wsparcia udzieliło również kilka państw Unii Europejskiej. Cztery dni po jej rozpoczęciu w nocnej potyczce zginęli pierwsi dwaj francuscy spadochroniarze.
Po co polskie załogi w Bangi? Otóż mieszkają i pracują tam także polscy obywatele, są tam interesy ekonomiczne – polskie i europejskie. W RŚA mieszka ok. 400 Polaków, w tym 40 misjonarzy. Jedną z misji zaatakowali ekstremiści, atak odparto, ale przecież ludzie ci mogli się stać zakładnikami. Podobnie z piractwem, pływają przecież polscy marynarze. Polska w takich sytuacjach nie ma środków działania, musi się zwracać o pomoc do innych. Sojusz z Francją w ramach operacji Sangaris jest tu naturalny.
Siedem zamorskich brygad
Francuskie wojsko zatrudnia też chyba poetów, bo Sangaris to nazwa środkowoafrykańskiego motyla.