Okiem sportowca. Maciej Kot, skoczek narciarski.
Lato jest, normalnie w ciągu dnia to można się opalać. Siedzimy sobie przed domkami, w górskiej części wioski olimpijskiej, widoki mamy na Kaukaz, grzeje, aż miło. Pięknie jest. Podobno na dole, na plażach, ścisk. W sobotę, gdy Zbyszek Bródka jechał po medal, było dobrze ponad 20 stopni. Ale nie byłem, nie ma kiedy. Zresztą nie przyjechaliśmy tutaj, żeby przesiadywać pod palmami. Mamy robotę do zrobienia.
Mówi się, że igrzyska się rozpuszczą, ale raczej do tego nie dojdzie. Z tego, co widzę, Rosjanie są świetnie przygotowani. Cały czas zwożą śnieg z północnych stoków, a jak się da, produkują go na miejscu. No i mieli szczęście, bo w styczniu dosypało.
Problemy ze śniegiem to na igrzyskach norma. W końcu trwają ponad dwa tygodnie, nie ma siły, żeby pogoda nie wariowała. Więc zamiast marudzić, trzeba się nauczyć z tym żyć. Wiem, że snowboardziści narzekali na jakość rynny, skracano trasy alpejczykom, na trasach biegowych też zdarzały się pułapki. U nas na skoczni również było trochę bardziej niebezpiecznie – ten sztuczny śnieg się nie utwardza, więc robi się grząsko, narty kantują po lądowaniu. I w efekcie są trudności z telemarkiem, lecą noty za styl. Albo można przydzwonić o zeskok, jak Kamil.
Jak to się mówi: sorry, taki mamy klimat. À propos klimatu – słyszy się tu i tam, że w górach jest jakaś specyficzna wilgotność, ciśnienie i że Norwegowie kompletnie nie wzięli tego pod uwagę, więc teraz padają na trasach biegowych jak muchy. Ponoć Marit mówiła po jednym ze startów, że narty miała super, tylko jej po prostu odcięło prąd.
(...)