„Nie cieszą się tylko moskiewscy banderowcy” – pisze na blogu zamieszczonym na portalu „Echa Moskwy” imperialista Witalij Tretjakow, który w końcu, po latach niedosytu, może się poczuć „na fali”. Jeszcze kilka lat temu uchodził za postać nieco ekscentryczną, dzisiaj, gdy polityczna poprawność nie jest już potrzebna, tacy jak on nadają ton.
Moskiewscy „banderowcy” to oczywiście ci, którzy nie chcą Krymu z powrotem i optują za pozostawieniem go w rękach krwawego faszystowskiego reżimu. Wszyscy oni, jak można się dowiedzieć z telewizji, „działają pod flagą czarno-czerwoną”, do pary z ekstremistą z Prawego Sektora Jaroszem, grożącym, iż wysadzi w powietrze rosyjskie rurociągi na Ukrainie.
„W końcu odkupiliśmy swoje winy wobec niewielkiej części tych, których w 1991 roku rzuciliśmy na pastwę losu” – wzdycha z patriotyczną dumą Tretjakow. „Ale niech radość nie pozwoli nam zapomnieć o tym, co dzieje się na Ukrainie i przygotowuje na Zachodzie” – przestrzega. Taktyczny sukces nie powinien uśpić rewolucyjnej czujności.
Tzw. obserwatorzy
Media oficjalne w Rosji szeroko cytują „szefa międzynarodowej misji obserwacyjnej” Mateusza Piskorskiego. I tylko Władimir Kara-Murza, „moskiewski banderowiec” z „Echa Moskwy”, zauważa: „Nikt nie uznał za stosowne poinformować, że »szef misji obserwatorów międzynarodowych Mateusz Piskorski« to znany polski faszysta i antysemita, jawny wyznawca narodowego socjalizmu, człowiek negujący Holocaust”.
„Tak wygląda walka z faszystami na Ukrainie” – ironizuje publicysta i dodaje: „Jest w tym coś freudowskiego – zalewać »wrogi« Zachód propagandą z ekranów, ale przy tym pragnąć jego akceptacji, imitując obecność »obserwatorów europejskich«”.