Współczesna historia Europy to smutna kronika wędrówek ludów. Europejczycy musieli się pogodzić z wyrwaniem z małych ojczyzn, jedni winni, inni niewinni. Polacy zostawiali Wilno i Lwów, Tatarzy – Krym, Niemcy – Königsberg i Breslau, inni nieprzesiedleni znaleźli się nagle w granicach obcych państw. Akurat diaspora rosyjska ma inne pochodzenie: to potomkowie zdobywców imperium, tak jak Francuzi w Algierii czy Brytyjczycy w Hongkongu. Po gwałtownym rozpadzie ZSRR w nowych państwach, poza granicami Federacji Rosyjskiej, pozostało 20–25 mln etnicznych Rosjan. Władimir Putin w swym głośnym orędziu 18 marca z teatralną emfazą komentował: „Cóż Rosjo, spuściłaś głowę, pogodziłaś się z tym”.
Także Europa próbowała się pogodzić z nowym układem granic. W imię pokoju i z nadzieją, że żyć w zgodzie z obcymi na jednym terytorium to zwycięstwo humanizmu nad plemiennym barbarzyństwem, przyjęliśmy w Europie zasadę niekwestionowania państwowych granic. Czystki etniczne – czyli przepędzanie bagnetami obcych do jednorodnych zagród – uznaliśmy za odrażające przestępstwo.
W Akcie Końcowym Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie z 1975 r. państwa uroczyście obiecały, że będą szanować swą „suwerenną równość”, „integralność (czyli całość) terytorialną” i ustrój polityczny. Ale przecież w Karcie Narodów Zjednoczonych zapisano też prawo ludzi – a nie państw – do samostanowienia, do swobodnego określania swego statusu politycznego. Cóż, między zasadą nienaruszalności granic a prawem do samostanowienia istnieje naturalne napięcie. Ale w okresie kryzysów czy rozpadu federacji przekształca się ono w sprzeczność.